29 mar 2009

Miesiąc w pigułce, czyli gdzie właściwie się podziały ostatnie tygodnie?

Od początku, ale w kolejności antychronologicznej lub losowej.

W piątek udało mi się złapać najbardziej poważną deprechę od czasu przyjazdu (szczerze mówiąc, to pierwszą), a związaną z ogólną mroczną perspektywą na przyszłość. Dlaczego? Otóż, okazuje się, że generalnie jest tu kompletnie inny system studiowania niż w Polszy. U nas, po ludzku, cała praca kumuluje się przed sesją, kolokwium, egzamin i nara. Tutaj nie - z każdego przedmiotu mam do zrobienia projekt albo prezentację (albo projekt I prezentację), do tego są zadania domowe, a ponieważ jestem na dwóch przedmiotach z laborkami, mam do zrobienia raport z każdego doświadczenia (i przygotować się na kolejne). Nie jest za wesoło, mimo że mój plan teoretycznie nie wygląda najgorzej:


(z tym, że na porgualski chodzę nie w środę, a w czwartek 19-20). Legenda: segunda = poniedziałek itd. Dodatkowo zapisałam się na tańce latynoskie w ramach WF-u, ale teraz nie wiem, czy by nie wykombinować, jak się z nich wypisać, bo są we wtorki o 22:30, a okazuje się, że tu większość inicjatyw typu kino za 2E jest właśnie we wtorkowe wieczory; problem jest tylko taki, że zapłaciłam z góry za cały semestr - a pierwsze zajęcia były o wiele fajniejsze niż te późniejsze. Zobaczymy, jak będzie na kolejnych zajęciach.

W każdym razie, ogrom pracy przede mną jest mega wielki. Protokoły z laborek robimy w grupach 2- lub 3-osobowych i szczęśliwie nie jestem sama w grupie, ale z drugiej strony tu nie jest tak, że dzielimy się pracą i każdy przynosi zrobione, tylko wszyscy się umawiamy i pracujemy razem, nawet jeśli akurat pracuje tylko jedna osoba, bo robi wykresy na laptopie. Dodatkowo z innego przedmiotu mamy TPC - czyli zadania domowe w postaci trzech problemów do rozwiązania i policzenia w Matlabie, które co miesiąc musimy oddać. Niestety przewidziane są na grupy 3-osobowe, a tutaj jestem w grupie sama, bo ludki już się podzieliły, zresztą się im nie dziwię. Nie ma problemu z oddaniem tych zadań kilka dni po terminie, ale trochę się podłamałam, jak w odpowiedzi na to, że jestem sama w grupie, prowadzący powiedział, że to nie jest sprawiedliwe, bo zadania są obliczone na 3 osoby i w takim razie będę musiała siedzieć nad nimi przez cały weekend - i że powinnam iść do już utworzonych grup i zażądać, żeby jedna z nich się podzieliła na pół i utworzyła grupę ze mną. Jasne, jeśli wyobraża sobie, że tak zrobię, to się bardzo myli. Zresztą i tak utworzenie trzeciej grupy trochę mija się z celem, bo zwyczajnie nie będę miała czasu na to, żeby się z nimi spotkać. Kryzys trwał jakiś dzień, po czym wykombinowałam pewne rozwiązanie - zobaczymy, czy zadziała, napiszę, jak już coś się stanie, teraz nic, żeby nie zapeszać.

W każdym razie moja sytuacja wygląda teraz tak: ludki eramusowe jeżdżą sobie na plażę, socjalizują się, zwiedzają sobie okolice i resztę kraju, a ja od rana do nocy siedzę albo na zajęciach, albo w bibliotece. Zrobiłam sobie kalendarz na resztę semestru i wychodzi na to, że na podróżowanie najprawdopodobniej będę miała odrobinę czasu tuż przed świętami (choć pan od nanomagnetyzmu - od TPC - już zapowiedział, że da nam kolejne zadania), potem może uda się wyszarpać jeden weekend w połowie maja, a potem to już chyba po sesji. Sesję zresztą też mamy niewesołą - obowiązuje na uniwersytecie coś w postaci USOS-a, tylko że nazywa się PACO - nie tyle elektroniczny system zapisów, bo zapisać trzeba się analogowo, przychodząc do sekretariatu, ale informacji o przedmiotach, kontaktu z wykładowcami i otrzymywania od nich materiałów. I są już daty egzaminów: mam 5 przedmiotów (6 z portugalskim) i oczywiście egzaminy mam 15-19 czerwca, dzień po dniu. Dobrze przynajmniej, że się nie nakładają. Teraz za to zbliża się czas kolokwiów połówkowych, trochę nie wiem, czego się spodziewać, ale jakoś pójdzie. Stwierdziłam, że trzeba podejść do tego filozoficznie - mam o wiele więcej roboty niż portugalscy studenci, więc nie muszę mieć dobrych ocen.

Ogólnie tak jak teraz patrzę na cały ten czas, jaki tu już jestem, to mogę wyodrębnić pewne psychiczne fazy:
  1. szok poprzyjazdowy - czyli jestem w innym miejscu, nie bardzo wiem, jak co działa, wszystko zajmuje o wiele więcej czasu niż powinno, trochę jak na wakacjach, rozluźniony rygor obowiązków i samoustanawianych reguł - mija po miesiącu;
  2. euforia - wiem już, jak co działa, wszyscy są szalenie przyjaźni, mogę chodzić w sandałach w marcu, dużo słońca, imprezy, jeździmy na plażę, jest zajebiście - mija po kolejnym miesiącu;
  3. przebudzenie - OK, no to czuję się całkiem, jak w Polsce, nie wracam do domu tylko po to, żeby spać, ale zaczynam kłaść się wcześniej niż o 3 nad ranem, gotuję, pilnuję rzeczy, mam dystans, zaczynam widzieć wady - zaczął się jakiś tydzień temu.
Przez ten czas odkryłam też ukryte wady mojego mieszkania: jest położone przy ulicy, która jest przelotową trasą nocną studentów na kierunku campus-Convivio (restauracja punkt orientacyjny i preimprezowy)-Praca do Peixe (plac, na którym są knajpy). Do tej pory mi to nie przeszkadzało, ale miarka przebrała się w czwartek w nocy, kiedy (akurat siedziałam nad projektem z nanomagnetyzmu) o trzeciej nad ranem jakiś facet chyba przez godzinę operowym głosem śpiewał z kumplami "Porque, porque" ("Dlaczego, dlaczego") tuż pod naszymi oknami. Poza tym przeżyłam już prawdziwy atak mrówek, które zrobiły sobie przez mój pokój trasę przelotową i dwa pomniejsze - kiedy wlazły do kuchni przez drzwi od werandy. W pierwszym przypadku pomógł dopiero zielony Raid w sprayu, tygodniowa kwarantanna w postaci niewnoszenia żadnego jedzenia do pokoju i trzydniowe wietrzenie po Raidzie. W drugim przypadku niestety jedyne, co można zrobić, to popsikać Raidem i zamieść podłogę, bo cholery przyłażą z dworu jak jest słońce. I coś tak czuję, że to nie jest ich ostatnie słowo.

Językowo w głowie mam totalny mętlik - właściwie używam non stop takiego polsko-angielsko-portugalskiego miksu, spontanicznie myląc języki i osoby, z którymi powinnam rozmawiać w określonym języku. Po portugalsku gadam mało, bo się wstydzę i do tego nie mam czasu na to, żeby się go normalnie pouczyć. Za to jakoś w 4 tygodniu słuchania wykładów zaczęłam rozumieć nie tylko wtedy, kiedy już znałam zagadnienie, ale też kiedy było kompletnie nowe, a teraz złapałam się na tym, że wyłapuję, co mówi najszybciej mówiąca prowadząca.

Pod kątem poziomu - Bartek pytał mnie przed wyjazdem, czy nie boję się, że mnie tu przyduszą w negatywnym sensie - że będzie niżej niż w PL. Zdaje się, że z językowych i artystycznych przedmiotów ludzie tracą, ale ja zaiwaniam jak mały samochodzik i dowiaduję się mnóstwa rzeczy. Prowadzący wydają się bardziej kompetentni jako wykładowcy niż ci nasi, poza tym tutaj jest zupełnie inne podejście. Okazuje się, że można studiować wspólnie z prowadzącym, a nie tylko dostać listę zagadnień na wejściówkę ("jak się studiuję, to trzeba samemu, na tym to polega"), a potem jeszcze bluzga, jak się nie nauczyło. Oczywiście, są plusy i minusy - ale chyba jestem w optymalnej sytuacji, ponieważ z obu miejsc wydaje mi się, że wzięłam to, co najprzydatniejsze. Więc naukowo korzystam.

Jak na razie Portugalia nauczyła mnie jeszcze jednej ważnej rzeczy - jak masz zonka, to idź na imprezę, zjedz coś fajnego, jedź na plażę, a problem sam się rozwiąże - bo i tak nie masz jak na niego wpłynąć. Póki co się sprawdza i jest to chyba o wiele lepszy pomysł na życie, niż stresować się i w kółko "ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie".

Plany na powrót do Polski - jak najpóźniej się da. Chciałam tu zrobić sobie jakieś praktyki w lipcu, ale teraz widzę, że chyba trzeba będzie wybrać - albo praktyki, albo zwiedzanie. I nie wiem, co wybiorę. Jeszcze całkiem niedawno w ogóle nie chciałam wracać do Polski, bo taki wyjazd daje niesamowicie duży dystans i z tej perspektywy nagle widać, co jest z nami nie tak, że można żyć inaczej niż to jest "naturalne" (czyli takie, jak wszyscy żyją); sam kontakt z ludźmi z innych części świata daje jakiegoś takiego innego powiewu (ciekawe zresztą, na ile inaczej będę odbierać Polaków po powrocie, bo łapię się na tym, że właściwie straciłam wszelką wiedzę, jaką miałam o Polsce; wszystkie dotychczasowe obserwacje wydają się mało ważne i prawdopodobnie są chybione). Dodatkowo doznałam mnóstwo dobra ze strony Portugalczyków, którzy naprawdę są świetni! Teraz natomiast brakuje mi trochę tego wszystkiego, co można z Polakami dzielić - takiej słowiańszczyzny chyba... I muszę skądś zdobyć gitarę, dla własnego zdrowia psychicznego.

Wracam do TPC. Ale napiszę coś już niedługo, zanim zacznę zapominać!

1 komentarz:

  1. U nas USOS alias PACO nazywa się PULS, ale... Instytut Fizyki ma go gdzieś i zapisy są, zdaje się, tradycyjne. :P

    OdpowiedzUsuń