31 maj 2009

Ocean!

W piątek podjęłam nieodwołalną decyzję: nie mogę już dłużej siedzieć w domu i próbować pracować, bo sfiksuję, więc wyległam z innymi erasmusami na plażę. Tym bardziej, że ostatni raz byłam tam jakoś przed Wielkanocą... Z ambitnego planu czytania na plaży dobrych 20 stron, które przywlokłam ze sobą zrealizowałam jeden abstrakt, ale za to pograliśmy na gitarze, Lucas Brazylijczyk fristajlował polskie słowa ze śpiewnika, zżarliśmy loda, troszkę oparzyłam sobie stopy od piasku, złapałam trochę słonka i po raz pierwszy kąpałam się w oceanie! (nie wiem dlaczego wydawało mi się, że woda powinna być słodka... nie była, była wręcz gorzka i po półgodzinie szczypała w oczy, ale za to była czysta i z wielkimi falami!). Razem było nas spokojnie ponad 20 osób, w tym mnóstwo Włochów, nie wiem nawet, czyi to byli koledzy tym razem. W plażarnianej kawiarence ponarzekaliśmy sobie po raz kolejny na obsługę w restauracjach (można stać 5 minut przed ladą i czekać, aż pani skończy zapisywać coś na karteczce albo rozmawiać z koleżanką; w Polsce już dawno zostaliby rozniesieni na widłach tłumu, a tu to normalne, tak jak zatrzymywanie się na środku ulicy).

Jechałam po raz pierwszy na stopa - autobus kosztuje jakieś 3E w obie strony, więc mniej więcej połowa ludzi dobiera się w pary i lecimy na wylotówkę, która jest de facto od razu tuż za centrum Aveiro (co tylko dowodzi, że Aveiro składa się z centrum i wjazdu do miasta). W tamtą stronę podwieźli nas jacyś młodzi ludzie, brat dziewczyny robi akurat erasmusa w Polsce (ale miasta niestety nie pamiętała). W drugą stronę przejechaliśmy się Merolem ze skórzanymi siedzeniami, klimą i dżipiesem (i do tego pan zabrał od razu całą naszą czwórkę, czekającą parami w rozsądnej od siebie odległości). Jako najlepiej władająca językiem zostałam zobligowana do przeprowadzenia rozmowy pt. dokąd pan jedzie (do Viseu), po czym pan spytał, czy jesteśmy Francuzkami (a były nas dwie Polki i dwie Węgierki). A potem już dojechaliśmy do miasta (daleko na plażę nie ma, jest autostrada, po której Portugalczycy jeżdżą jak szaleńcy).

Jutro pewnie będę miała moralniaka, powinnam poczytać trochę, a teraz wieczorem jakoś mi ciężko idzie - ale przynajmniej mniejszą deprechę.

29 maj 2009

D maleje

Kupiłam sobie trzy fajne ciuchy i już mi lepiej :) Moczę popękane pięty, jestem śmiertelnie zmęczona; Persil Gel w małym opakowaniu znalazłam w podejrzanej proweniencji supermarkecie pod domem, tyle że nie kolor, a zwykły... ale i tak mi ciuchy wypłowieją, zresztą ile razy niby je zdążę wyprać przez ten miesiąc. Plan nieoddawania zaddom zrealizowałam z górką, bo nie dość, że trochę zaspałam, to jeszcze w drodze na wydział złapała mnie jakaś szlochawka, więc przetransportowałam się do biblioteki. Czuję się nadal dopchnięta do ściany, ale jakoś sobie radzę.

D*

Po prostu mam to w nosie. Znowu mam jakąś koszmarną ilość rzeczy na głowie. Dziś zniewolona przez zadania domowe z nano, które powinnam oddać dawno temu, ale cały czas tłukę głową w mur, bo nie jestem w stanie ich rozwiązać; profesora spytać nie mogę, bo już dawno po terminie; innych studentów też nie, bo honor nie pozwala. To głupie nano to rzecz, która najbardziej mnie pęta - a do tego nie mam już siły po całym semestrze gonienia dedlajnów jeszcze na sprint w sesji. Szczególnie że egzaminy są tu NIEPRZEWIDYWALNE - po co bowiem robić egzamin z tego, co się przerobiło na zajęciach, skoro można go zrobić z kompletnie innych zagadnień? Nie wiem, czy to tylko my na całym świecie mamy taki absurdalny zwyczaj wykładania i egzaminowania z tego, co wyłożone, albo przynajmniej dawania zagadnień?... Dziś na portugalskim były kompletne kosmosy - po co robić na końcowym teście to, co przerabialiśmy na zajęciach? można zrobić przecież rzeczy z kompletnej dupy i też będzie dobrze. W związku z tym mam to w pompie - skoro nie jestem w stanie się przygotować do egzaminu, bo nie ma zagadnień, a nawet jak są, to potem okazuje się, że mamy rozwiązać kompletnie co innego, to czym się przejmować? Prędzej czy później jakoś to zaliczę, a jak nie - no to trudno! wyżej dupy nie podskoczę.

Nano na tyle mnie zdeprechowało, że jakąś godzinę temu przeszłam się nad śmierdzącą Rię, zjeść ser, jogurt i szynkę z musztardą i pomyśleć sobie, jak wybrnąć z tego osaczenia - czuję się dosłownie dopchnięta do ściany. Jedyna możliwość, jaka mi się nasuwa to to, żeby przepisać na czysto te kilka rzeczy, które udało mi się jako tako rozwiązać i oddać to, a jak mi nie starczy punktów, to iść na egzamin w sesji poprawkowej, i tyle. I tak nie zrobię tu żadnych praktyk, jak planowałam (akurat po zakończeniu zajęć byłby taki miesiąc, że można by posiedzieć w labie) - we wtorek nanodręczyciel dowalił nam niespodziankę w postaci 15-stronicowego artykułu, więc mogę se iść na poprawkową. To zresztą czyni już dwa takie artykuły do napisania na okolice 10-15 czerwca, nie licząc do tego testów, egzaminów i prezentacji. Im się wszystkim wydaje, że my mamy nie wiadomo ile czasu i że jesteśmy nie wiadomo jak zdolni. A na zadania z nano jestem po prostu za cienka, rozwala mnie najprostsze całkowanie (może nie najprostsze, ale w sumie wszystkie wyglądają tak samo), wyłażą najgorsze braki w totalnych podstawach, które zostały mi dane na pierwszym i drugim roku.

Ogólnie naprawdę, trudno, że zostawię po sobie wrażenie nieterminowego i mało zdolnego studenta, ale wyżej dupy nie podskoczę. Może po prostu jestem za cienka na te studia. Najgorsze jest to, że teraz chciałabym sobie czytać jakieś książki, oglądać filmy, pojechać na plażę (przez ten semestr na plaży byłam RAZ, no, może dwa. Kaman!!!), i ogólnie gadać z ludźmi, to moje pierwsze kompletnie samodzielne doświadczenia, budowane całkowicie od początku teraz, i to mnie dużo bardziej obchodzi niż za przeproszeniem, jakieś ch***we zadanie, którego nie mogę nawet rozwiązać, bo przegląd dwudziestu podręczników nie daje żadnych podpowiedzi, a zapytany o pomoc profesor odsyła do podręcznika, którego nijak nie można znaleźć. Wkurza mnie na praktycznie wszystkich przedmiotach totalny brak jakichkolwiek referencji, a przynajmniej - spójności tego, co możemy znaleźć w referencjach z tym, czego się od nas oczekuje. A do tego nie mam nawet do kogo paszczy otworzyć, rodzina mnie nie kocha, bo nie przyjeżdża i jeszcze internet znowu nie działa, więc muszę łazić na murek do Chińczyka :C

Przeholowali na tym uniwerze, po prostu. Mam ich w dupie, za stara jestem, żeby dać się wkręcić w błędne koło "dedlajn i rób wszystko, co ci każę". Nie będę!

5 maj 2009

ET go home

Tęsknica coś mnie bierze okrutna ostatnio. Dziś chyba z pięć razy pod rząd obejrzałam filmik na TVN24, w którym pokazywali, jak w liceum Martuchy pisali matury, i Młoda siedziała gdzieś tam (choć odnaleziona po wskazówkach, bo jakość skandaliczna).

Juwenalia raczej już się skończyły, choć w innych miastach jeszcze trwają - myśmy mieli jakieś tygodniowe przesunięcie fazowe. Działo się, słowo pisane nie odda tego, co było. Dość powiedzieć, że skutecznie nie przespałam kilku nocek (a Luis, świnia, z szelmowskim uśmiechem dziś przywitał mnie słowami: "Are you feeling better today?", po tym, jak ostatni raz widzieliśmy się, gdy w bardzo wesołej fazie imprezy spotkałam go na bramce przy wejściu na juwenaliowy stadion, i byłam bardzo zdziwiona, że odpowiadał mi po angielsku). Ale z drugiej strony nie przeimprezowałam wszystkiego, więc teraz nie trzęsę się z nerwów aż tak bardzo, bo terminy gonią. Na sam deser pojechaliśmy za to do Coimbry, gdzie tradycyjnie odbywa się Queima das Fitas - ceremonia palenia wstążek (element ichniego stroju akademickiego) przez tegorocznych absolwentów, połączona z paradą i hucznymi imprezami. Dość powiedzieć, że parada miała w tym roku 110 przystrojonych aut, z których bardziej lub mniej ululani absolwenci rozdawali darmowy alkohol, wodę, soczki, jedzenie, słodycze i ogólnie rozlewali płyny na siebie i innych. Dzięki temu po raz drugi w ciągu tygodnia byłam po trzech piwach przed godziną 18 - a to i tak nic w porównaniu z resztą Coimbry, która zamieniła się w jakieś generalne miejsce pijackiej orgii (rano miasto było na generalnym kacu i udało mi się porobić parę ładnych zdjęć, już wkrótce będą tu). Ale to już się kończy - na piątek mamy do skończenia pierwszy projekt. A teraz siedziałam nad świetnymi TPC z nano, dziś wykładowca raczył wreszcie odpisać na mój e-mail, który wysłałam mu jakoś w połowie zeszłego tygodnia (kiedy jeszcze miałam czas na rozkminę), z pytaniem, o co właściwie chodzi w jednym z zadań. Oczywiście, skierował mnie do książki, której nie ma w ogóle jak dostać w necie ani naszej mikrobibliotece; jest co prawda na Google Books, więc można sobie podejrzeć niektóre strony, ale jak łatwo się domyślić, najbardziej interesujący mnie rozdział jest niedostępny. Więc odczuwając lekką paranoję chyba jutro nie oddam żadnego z zadań, tylko poproszę o ksero rzeczonej książki.

Z pozostałych rzeczy. Wciąż kradnę internet, tylko skądś inąd i bardzo cienki. Dziś w chacie cicho, nie ma ani studentów za oknem, ani moje współlokatorki nie gwałcą mnie przez ucho. Nastawiłam hodowlę kefiru, bo coś tu ciepło, ale jak na razie mleko nie bardzo chce stać się kefirem. Zamiast świńskiej grypy wyskoczyła mi febra, trochę nadal niepewnie się czuję, więc chyba pójdę spać. O.

I na deser ostatni oddech juwenaliów: coimbrzański student sikający w zaiste ustronnym miejscu o godzinie 16:24.