6 lip 2009

Powroty

Jak Paweł słusznie zauważył, trudno ze mną wygrać grę na milczenie :D Prawda jest taka, że to, co się tu dzieje, jest nie do przelania na papier, a ze zdarzeń ludzkich można by napisać co najmniej jedną grubą powieść (choć prawdopodobnie nie sprzedałaby się za dobrze ze względu na zbyt książkowe losy). A dzieje się tyle, że wręcz szkoda czasu na pisanie. Mam mnóstwo planów na to, co będę robić w Polsce, i okazuje się, że potrzebuję zmiany środowiska. Już cierpię (nie ja jedna) na syndrom posterasmusowski, obawiam się, że będę kompletnie rozbita psychicznie po powrocie, bo tyle się zmieniło we mnie, a tam -- nic. Na szczęście odżyłam tu po egzaminach i korzystam z ostatnich dni, z ostatnich rozmów i kaw. Podróż na południe chyba sobie odpuszczę, zobaczymy. A poza tym wszystko się kończy -- ludzie topnieją z dnia na dzień, nawet darmowe sieci z internetem coraz trudniej złapać z domu, bo blokują... Oby do przodu!

31 maj 2009

Ocean!

W piątek podjęłam nieodwołalną decyzję: nie mogę już dłużej siedzieć w domu i próbować pracować, bo sfiksuję, więc wyległam z innymi erasmusami na plażę. Tym bardziej, że ostatni raz byłam tam jakoś przed Wielkanocą... Z ambitnego planu czytania na plaży dobrych 20 stron, które przywlokłam ze sobą zrealizowałam jeden abstrakt, ale za to pograliśmy na gitarze, Lucas Brazylijczyk fristajlował polskie słowa ze śpiewnika, zżarliśmy loda, troszkę oparzyłam sobie stopy od piasku, złapałam trochę słonka i po raz pierwszy kąpałam się w oceanie! (nie wiem dlaczego wydawało mi się, że woda powinna być słodka... nie była, była wręcz gorzka i po półgodzinie szczypała w oczy, ale za to była czysta i z wielkimi falami!). Razem było nas spokojnie ponad 20 osób, w tym mnóstwo Włochów, nie wiem nawet, czyi to byli koledzy tym razem. W plażarnianej kawiarence ponarzekaliśmy sobie po raz kolejny na obsługę w restauracjach (można stać 5 minut przed ladą i czekać, aż pani skończy zapisywać coś na karteczce albo rozmawiać z koleżanką; w Polsce już dawno zostaliby rozniesieni na widłach tłumu, a tu to normalne, tak jak zatrzymywanie się na środku ulicy).

Jechałam po raz pierwszy na stopa - autobus kosztuje jakieś 3E w obie strony, więc mniej więcej połowa ludzi dobiera się w pary i lecimy na wylotówkę, która jest de facto od razu tuż za centrum Aveiro (co tylko dowodzi, że Aveiro składa się z centrum i wjazdu do miasta). W tamtą stronę podwieźli nas jacyś młodzi ludzie, brat dziewczyny robi akurat erasmusa w Polsce (ale miasta niestety nie pamiętała). W drugą stronę przejechaliśmy się Merolem ze skórzanymi siedzeniami, klimą i dżipiesem (i do tego pan zabrał od razu całą naszą czwórkę, czekającą parami w rozsądnej od siebie odległości). Jako najlepiej władająca językiem zostałam zobligowana do przeprowadzenia rozmowy pt. dokąd pan jedzie (do Viseu), po czym pan spytał, czy jesteśmy Francuzkami (a były nas dwie Polki i dwie Węgierki). A potem już dojechaliśmy do miasta (daleko na plażę nie ma, jest autostrada, po której Portugalczycy jeżdżą jak szaleńcy).

Jutro pewnie będę miała moralniaka, powinnam poczytać trochę, a teraz wieczorem jakoś mi ciężko idzie - ale przynajmniej mniejszą deprechę.

29 maj 2009

D maleje

Kupiłam sobie trzy fajne ciuchy i już mi lepiej :) Moczę popękane pięty, jestem śmiertelnie zmęczona; Persil Gel w małym opakowaniu znalazłam w podejrzanej proweniencji supermarkecie pod domem, tyle że nie kolor, a zwykły... ale i tak mi ciuchy wypłowieją, zresztą ile razy niby je zdążę wyprać przez ten miesiąc. Plan nieoddawania zaddom zrealizowałam z górką, bo nie dość, że trochę zaspałam, to jeszcze w drodze na wydział złapała mnie jakaś szlochawka, więc przetransportowałam się do biblioteki. Czuję się nadal dopchnięta do ściany, ale jakoś sobie radzę.

D*

Po prostu mam to w nosie. Znowu mam jakąś koszmarną ilość rzeczy na głowie. Dziś zniewolona przez zadania domowe z nano, które powinnam oddać dawno temu, ale cały czas tłukę głową w mur, bo nie jestem w stanie ich rozwiązać; profesora spytać nie mogę, bo już dawno po terminie; innych studentów też nie, bo honor nie pozwala. To głupie nano to rzecz, która najbardziej mnie pęta - a do tego nie mam już siły po całym semestrze gonienia dedlajnów jeszcze na sprint w sesji. Szczególnie że egzaminy są tu NIEPRZEWIDYWALNE - po co bowiem robić egzamin z tego, co się przerobiło na zajęciach, skoro można go zrobić z kompletnie innych zagadnień? Nie wiem, czy to tylko my na całym świecie mamy taki absurdalny zwyczaj wykładania i egzaminowania z tego, co wyłożone, albo przynajmniej dawania zagadnień?... Dziś na portugalskim były kompletne kosmosy - po co robić na końcowym teście to, co przerabialiśmy na zajęciach? można zrobić przecież rzeczy z kompletnej dupy i też będzie dobrze. W związku z tym mam to w pompie - skoro nie jestem w stanie się przygotować do egzaminu, bo nie ma zagadnień, a nawet jak są, to potem okazuje się, że mamy rozwiązać kompletnie co innego, to czym się przejmować? Prędzej czy później jakoś to zaliczę, a jak nie - no to trudno! wyżej dupy nie podskoczę.

Nano na tyle mnie zdeprechowało, że jakąś godzinę temu przeszłam się nad śmierdzącą Rię, zjeść ser, jogurt i szynkę z musztardą i pomyśleć sobie, jak wybrnąć z tego osaczenia - czuję się dosłownie dopchnięta do ściany. Jedyna możliwość, jaka mi się nasuwa to to, żeby przepisać na czysto te kilka rzeczy, które udało mi się jako tako rozwiązać i oddać to, a jak mi nie starczy punktów, to iść na egzamin w sesji poprawkowej, i tyle. I tak nie zrobię tu żadnych praktyk, jak planowałam (akurat po zakończeniu zajęć byłby taki miesiąc, że można by posiedzieć w labie) - we wtorek nanodręczyciel dowalił nam niespodziankę w postaci 15-stronicowego artykułu, więc mogę se iść na poprawkową. To zresztą czyni już dwa takie artykuły do napisania na okolice 10-15 czerwca, nie licząc do tego testów, egzaminów i prezentacji. Im się wszystkim wydaje, że my mamy nie wiadomo ile czasu i że jesteśmy nie wiadomo jak zdolni. A na zadania z nano jestem po prostu za cienka, rozwala mnie najprostsze całkowanie (może nie najprostsze, ale w sumie wszystkie wyglądają tak samo), wyłażą najgorsze braki w totalnych podstawach, które zostały mi dane na pierwszym i drugim roku.

Ogólnie naprawdę, trudno, że zostawię po sobie wrażenie nieterminowego i mało zdolnego studenta, ale wyżej dupy nie podskoczę. Może po prostu jestem za cienka na te studia. Najgorsze jest to, że teraz chciałabym sobie czytać jakieś książki, oglądać filmy, pojechać na plażę (przez ten semestr na plaży byłam RAZ, no, może dwa. Kaman!!!), i ogólnie gadać z ludźmi, to moje pierwsze kompletnie samodzielne doświadczenia, budowane całkowicie od początku teraz, i to mnie dużo bardziej obchodzi niż za przeproszeniem, jakieś ch***we zadanie, którego nie mogę nawet rozwiązać, bo przegląd dwudziestu podręczników nie daje żadnych podpowiedzi, a zapytany o pomoc profesor odsyła do podręcznika, którego nijak nie można znaleźć. Wkurza mnie na praktycznie wszystkich przedmiotach totalny brak jakichkolwiek referencji, a przynajmniej - spójności tego, co możemy znaleźć w referencjach z tym, czego się od nas oczekuje. A do tego nie mam nawet do kogo paszczy otworzyć, rodzina mnie nie kocha, bo nie przyjeżdża i jeszcze internet znowu nie działa, więc muszę łazić na murek do Chińczyka :C

Przeholowali na tym uniwerze, po prostu. Mam ich w dupie, za stara jestem, żeby dać się wkręcić w błędne koło "dedlajn i rób wszystko, co ci każę". Nie będę!

5 maj 2009

ET go home

Tęsknica coś mnie bierze okrutna ostatnio. Dziś chyba z pięć razy pod rząd obejrzałam filmik na TVN24, w którym pokazywali, jak w liceum Martuchy pisali matury, i Młoda siedziała gdzieś tam (choć odnaleziona po wskazówkach, bo jakość skandaliczna).

Juwenalia raczej już się skończyły, choć w innych miastach jeszcze trwają - myśmy mieli jakieś tygodniowe przesunięcie fazowe. Działo się, słowo pisane nie odda tego, co było. Dość powiedzieć, że skutecznie nie przespałam kilku nocek (a Luis, świnia, z szelmowskim uśmiechem dziś przywitał mnie słowami: "Are you feeling better today?", po tym, jak ostatni raz widzieliśmy się, gdy w bardzo wesołej fazie imprezy spotkałam go na bramce przy wejściu na juwenaliowy stadion, i byłam bardzo zdziwiona, że odpowiadał mi po angielsku). Ale z drugiej strony nie przeimprezowałam wszystkiego, więc teraz nie trzęsę się z nerwów aż tak bardzo, bo terminy gonią. Na sam deser pojechaliśmy za to do Coimbry, gdzie tradycyjnie odbywa się Queima das Fitas - ceremonia palenia wstążek (element ichniego stroju akademickiego) przez tegorocznych absolwentów, połączona z paradą i hucznymi imprezami. Dość powiedzieć, że parada miała w tym roku 110 przystrojonych aut, z których bardziej lub mniej ululani absolwenci rozdawali darmowy alkohol, wodę, soczki, jedzenie, słodycze i ogólnie rozlewali płyny na siebie i innych. Dzięki temu po raz drugi w ciągu tygodnia byłam po trzech piwach przed godziną 18 - a to i tak nic w porównaniu z resztą Coimbry, która zamieniła się w jakieś generalne miejsce pijackiej orgii (rano miasto było na generalnym kacu i udało mi się porobić parę ładnych zdjęć, już wkrótce będą tu). Ale to już się kończy - na piątek mamy do skończenia pierwszy projekt. A teraz siedziałam nad świetnymi TPC z nano, dziś wykładowca raczył wreszcie odpisać na mój e-mail, który wysłałam mu jakoś w połowie zeszłego tygodnia (kiedy jeszcze miałam czas na rozkminę), z pytaniem, o co właściwie chodzi w jednym z zadań. Oczywiście, skierował mnie do książki, której nie ma w ogóle jak dostać w necie ani naszej mikrobibliotece; jest co prawda na Google Books, więc można sobie podejrzeć niektóre strony, ale jak łatwo się domyślić, najbardziej interesujący mnie rozdział jest niedostępny. Więc odczuwając lekką paranoję chyba jutro nie oddam żadnego z zadań, tylko poproszę o ksero rzeczonej książki.

Z pozostałych rzeczy. Wciąż kradnę internet, tylko skądś inąd i bardzo cienki. Dziś w chacie cicho, nie ma ani studentów za oknem, ani moje współlokatorki nie gwałcą mnie przez ucho. Nastawiłam hodowlę kefiru, bo coś tu ciepło, ale jak na razie mleko nie bardzo chce stać się kefirem. Zamiast świńskiej grypy wyskoczyła mi febra, trochę nadal niepewnie się czuję, więc chyba pójdę spać. O.

I na deser ostatni oddech juwenaliów: coimbrzański student sikający w zaiste ustronnym miejscu o godzinie 16:24.

25 kwi 2009

FITUA!

FITUA, czyli festiwal zespołów akademickich, trwa. Jest świetnie! Darmowe piwo, darmowy prosiak na Praca do Peixe dziś po południu...
Wszystkich, którzy chcą obejrzeć koncert, zapraszam od tutejszej 21:30 (czyli z opóźnieniem, 22, więc na resztę Europy od 23) na
www.seca2.tv
gdzie jest transmisja na żywo! A przed nami jeszcze cały tydzień Semana do Enterro, czyli takich tutejszych Juwenaliów!... trzeba mieć siłę. Ale jako że zepsułam piątkowy egzamin, jest mi to bardzo na rękę. Do napisania!

20 kwi 2009

O tym, jak nie pojechałam do Barcelony

Mimo że wszystko było całkiem dobrze przygotowane!

Po napisaniu ostatniej notki posiedziałam jeszcze trochę na internecie, sprawdziłam, czy mam wystarczającą ilość pieniędzy na koncie, w końcu poszłam na górę, wzięłam luksusową ciepłą kąpiel i zdecydowałam, że nie kładę się spać, dopóki się nie spakuję do końca, bo znając życie, będę chciała spać najdłużej, jak to tylko możliwe. Ze spokojem przygotowałam sobie wszystko, powkładałam do torebek, wymierzyłam plecak, żeby zmieścił się w Ryanairowym limicie 55x40x20 (przy moim plecaku oznacza to tylko, że nie mogę go wypakować do samego końca na głębokość). Część rzeczy, w tym najbardziej podstawowa - portfel - była przygotowana na stoliku już przed wyjściem na tańce, więc dorzuciłam do nich zasilacze, zapasowe karty pamięci, sprawdziłam, czy mogę skasować zawartość (tzn. czy mam wszystkie zdjęcia skopiowane na dysk). Naładowałam oba telefony, przygotowałam sobie lekturę na drogę w pdfach, przepisałam zadania. Nawet check-inowałam się na lot wcześniej, żeby móc spokojnie wydrukować bilet dnia poprzedniego, bez latania i szukania czynnego ksero po południu; nawet bilety na festiwal tun akademickich kupiłam wcześniej, żeby mieć to z głowy po powrocie. Bluzki wyliczone, pranie - jako że padało - zrobiłam odpowiednio wcześniej, żeby zdążyło sobie spokojnie wyschnąć, a najbardziej kluczowe części gaderoby na wyjazd suszyły się na wieszakach w moim pokoju. Więc jak na mnie to wyjazd był przygotowany tak naprawdę na mega spokojnie i bez biegania. Nawet pamiętałam wywalić z portfela niepotrzebne rzeczy typu karta biblioteczna, żeby mnie zbytnio nie obciążały.

Skończyłam się pakować o czwartej nad ranem, posprzątawszy pokój, zgarnąwszy ciuchy z wczoraj do szafy, żeby nie było burdlu po powrocie, powyciągawszy z kieszeni spodni co tam znalazłam (żeby potem nie zostawić czegoś przez pomyłkę). Pospałam godzinkę, o 5:40 zbiórka pod domem, rzut oka, czy portfel i bilet są ze mną, są, więc lekko szybki marsz na dworzec, bilet, pociąg, Porto, metro na lotnisko. Na lotnisku wbijamy do łazienki, wychodzimy, trzeba by iść się załadować na samolot, więc przyszykowujemy bilety. Wyciągam portfel, zaglądam - ale dowodu nie ma. Jest tylko prawo jazdy - paszportu nie brałam, bo po co paszport, skoro i tak mam przy bilecie zadeklarowane wejście na samolot przy pomocy dowodu osobistego?...

Krótka piłka: nie ma dowodu - nie lecę. Podjęliśmy skazaną na niepowodzenie próbę wejścia na samolot pt. mam kartę, z której była robiona płatność, mam prawo jazdy - ale nie dało rady, nawet nie było zbytniej gadki.

Powłóczyłam się trochę po Porto, na dworcu na taniej książce kupiłam sobie jakiś zbiór opowiadań do poczytania, wróciłam do Aveiro. Następny lot do Barcelony był w poniedziałek, o cenach powyżej 60 euro, więc nie było najmniejszego sensu dołączać do ekipy. Na szczęście okazało się, że w hostelu skasują mnie tylko za pierwszą noc, więc teoretycznie straty są nie aż tak wielkie. Oczywiście, znam lepsze sposoby wydania tych pieniędzy, ale nie mogę o tym ciągle myśleć, bo zjem palce ze zdenerwowania. Więc olewam.

Co się okazało: dowód był w spodniach, które miałam na sobie poprzedniego dnia. Jak się tam znalazł? nie mam pojęcia. Na pewno wyjmowałam go z portfela, żeby zrobić check-in w czwartek wieczorem, potem pamiętam, że leżał na biurku; pamiętam też, że sprawdzałam przed wyjściem wszystkie kieszenie w tych właśnie spodniach i nawet wyjęłam z nich kartę Euro26... Zupełnie jakbym nie miała tam jechać - znaczy, los ma wyjątkowo szybki czas reakcji. Gdyby to, że nie pamiętałam - mogłabym obwiniać siebie, a tak - pamiętałam o dowodzie, nie sprawdziłam tylko, czy jest tam, gdzie zawsze jego miejsce. Nauczka, żeby zawsze lecieć na paszport, bo jest to rzecz, o której muszę pamiętać specjalnie.

W zamian wybrałam się wieczorem na kolejne tańce ludowe, wytańczyłam się, poplotkowaliśmy trochę o wszystkim i o niczym, trochę odespałam, dziś jest jakiś taki powolny dzień, właśnie piszę z kafejki, gdzie znów siedzimy na jakiś plotkach (laptop waży tyle, co butelka wody, błogosławieństwo!). Zrobiłam pranie i jakieś dziwne żarcie z resztek, w tym jajka na szynce (bez szynki), żeby się poczuć bardziej jak w domu. I namierzyłam, dlaczego cały czas przeciekają mi buty - znowu przetarły się podeszwy na granicy przy pięcie! Wydaje mi się, że to klątwa - tylko że teraz buty nie miały siedmiu lat, a, do diaska, dwa miesiące!

Nie wiem, o co chodzi, ale zawsze przydarzają mi się takie rzeczy. To trzeba po prostu być mną...

Zobaczymy, co przyniesie jutro.

18 kwi 2009

Nieodpowiedzialna

Jest druga zero osiem w nocy. Siedzę na murku przed Chińczykiem i kradnę sieć z kafejki, która i tak jest już zamknięta (nie gaszą rutera). Sprawdzam, ile mam hajsu na koncie - jakiś niespodziewany zastrzyk, może wystarczy na Barcelonę - wstępne szacunki mówią, że wydam tam niemiłosiernie dużo, sam autobus z lotniska z Girony kosztuje jakieś 20 euro w obie strony, a wszystkie wstępy liczą tam dziesiątkami (tu 10E, tam 10E). Nawet boję się o tym myśleć. Dziś zamiast pakować się i czytać o Barcelonie poszłam na warsztaty z europejskich tańców folkowych w BE (Bar de Estudante). Wracając obaliłyśmy z Agatą pół wina, poszłyśmy do Ramony po jednego hamburgera z bekonem, więc jestem ździebko zmęczona i wesolutka. Nie chciałyśmy obalać wina do końca (wzięłam je ze sobą tylko dlatego, że było otwarte, przedwczoraj miałam straszną ochotę na grzane wino, bo zimno i pada, a wracam za pięć dni, więc by skisło), więc zostawiłyśmy butlę gdzieś na murku z mais ou menos jedną szklanką wina w środku. Teraz za to przed minutą minęła mnie ekipa erasmusowa, która szła z Convivio na Praca do Peixe (jest to dobra na to pora, a ja mam dobrą miejscówkę, żeby spotkać właśnie takich studentów; zresztą jeśli ktoś coś tu mówi po angielsku na ulicy, to jest to 90% szans, że to nasi). Korzystam z ostatnich chwil wesoluchności, jutro będę martwa, ale co tam. Miałam wracać z tańców o północy, ale zabawa o północy to dopiero się zaczęła, poza tym jestem tam raz na miesiąc! Najbardziej wyczerpująca była definitywnie polka, jakiś Portugalczyk przegonił mnie po parkiecie tak, że aż kolka złapała. I walc, i bourree, i jakieś irlandzkie tańce; zmyliśmy się po angielsku koło wpół drugiej, zamiast o północy. A teraz, zamiast jechać do Barcy, powinnam siedzieć i robić zadania domowe na nanomagnetyzm i protokoły na DCM... naprawdę nie chciałam zostawiać mojej grupy z całą tą robotą. Ale trudno, jestem taka nieodpowiedzialnaaaaaaaaaaaaaaaaaaa

16 kwi 2009

Bez sieci jak bez ręki

Czyli znów przejściowe kłopoty z internetem. Tym razem jest jeszcze bardziej pesymistycznie, gdyż ponieważ Catcher bezpośrednio na karcie sieciowej widzi sieć i bardzo silny sygnał o dniej, natomiast Windowsowy manager nie widzi tej sieci, a jeśli ją widzi, to z bardzo małym sygnałem i tak czy siak nie pozwala się zalogować. Mam nadzieję, że to tylko przez to, że coś niedobrego stało się z tamtejszym ruterem i szybko to naprawią... Oby. Na razie zeszłam na dół na ulicę, siedzę sobie na murku tuż przy klatce i łapię sieć od pobliskiej kafejki. Zatem kolejne wpisy do odwołania zawieszone.

Właśnie zacheckinowałam się na lot do Barcelony w sobotę. Wylatujemy z Porto wcześnie rano, w piątek wieczorem jeszcze załapię się na tańce folkowe w BE (studencki bar na kampusie). Wracam we wtorek. Będzie na pewno dużo zdjęć i wrażeń.

Wczorajszy test wydaje się, że poszedł dobrze, ale nigdy nic nie wiadomo i znając przewrotność losu może nie być za fajnie. Ale jakoś w ogóle mnie to teraz już nie rusza. Jestem do tyłu ze wszystkimi możliwymi obowiązkami na uczelni, ale jakoś to będzie. Teraz najważniejsze, żeby nie schrzanić wycieczki przez nieprzygotowanie, więc trwa ogólnoerasmusowa nagonka pt. kto ma przewodnik i mógłby go pożyczyć :D

Dziś przeżyłam fazę pt. wybory europejskie, łącznie z dzwonieniem do ambasady polskiej w Lizbonie (dzięki, Tato, za MSZ!). Wygląda na to, że jeśli chcę głosować na polskich naszych świetnych posłów, to trzeba będzie wybulić 20 eurów na podróż do stolycy 7 czerwca. Nie bardzo mi się to uśmiecha, ale z drugiej strony... nie mamy już zajęć po 5, tylko wolny weekend na przygotowanie się do egzaminów, więc może uda się być w Lizbonie tylko przejazdem?... Jak na razie, faza trwa mocno i jestem gotowa płacić. Zobaczymy!

Do napisania we wtorek wieczorem, oby sieć już do tej pory wróciła!

14 kwi 2009

Hity portugalskiego

Mały przerywnik. Właśnie kuję na jutrzejszy egzamin ze spektroskopii i natrafiłam na kolejną rzecz, która trafia na moją listę hitów - najlepszych słów w tym języku. Lista liczy teraz trzy pozycje, co czyni ją gotową do publikacji. A zatem:
  1. Promienie X, czyli Raios X. Czyta się: "Hajusz szisz".
  2. Czarna dziura, czyli Buraco negro.
  3. Równoległościan, czyli Paralelepípedo.
Lista zapewne jeszcze się wydłuży.

13 kwi 2009

Sintra

W niedzielę późną nocą podjęłam decyzję, że nie ma co dłużej czekać na ekipę ani siedzieć w domu i "wypoczywać", tylko trzeba ruszyć w kraj. Zdecydowałam (po długich wahaniach), że najpierw dołączę do ekipy, która pojechała zwiedzać Lizbonę i środek Portugalii, po czym ruszę w Wielki Piątek do Bragi zobaczyć procesję wielkanocną (a Braga jest na północ od Porto, jakieś może 70 km, czyli z Aveiro ok. 130). Zatem plan wyglądał następująco: poniedziałek: Lizbona i Sintra, wtorek: Evora (100 km na wschód), środa i czwartek: Lizbona, piątek: Braga.

W poniedziałek ruszyłam do Lizbony porannym pociągiem i ok. 10 już byłam na miejscu. O 13 grupa, do której dołączałam, ruszała do Sintry, która znajduje się godzinę drogi na zachód od stolicy, więc te trzy godziny poświęciłam na zwiedzenie Alfamy - najstarszej dzielnicy Lizbony, która miała tę zaletę, że znajduje się w niej dworzec Santa Apolonia, na którym kończą swój bieg pociągi Intercidade Porto-Lizbona... Ale żeby utrzymać jakikolwiek porządek: na razie tylko przedsmak, amatorska panoramka Lizbony, resztę wrzucę razem z pozostałymi lizbońskimi zdjęciami.

Z małym poślizgiem czasowym o 13 ruszyliśmy do Sintry, która jest niczym miasteczko z bajki: wieżyczki, ozdóbki, pałace - pałace zwiedziliśmy trzy, a to i tak nie wszystkie. Niestety, mnóstwo turystów, szczególnie hiszpańskich, choć, jak się okazało, to i tak nie było apogeum, bo pogoda była taka raczej średnia na zwiedzanie.

Na pierwszy ogień poszedł pałac narodowy. Średnio mi się podobał, najfajniejszym bajerem były kominy nad kuchnią. Ale wstęp był darmowy dla studentów, więc nie narzekam. Kilka zdjątek:

Tu na przykład widać równocześnie pogodę i nieco tandetny wystrój zamku.

A tu fontanna z interesującym bajerem anatomicznym.

Rzeczone kominy nad kuchnią, widok od zewnątrz i od wewnątrz. I wreszcie kilka zdjęć wnętrz:

Następnym punktem programu były ruiny zamku Maurów, które były prześwietne z pięknym widokiem na okolicę. Natomiast droga przez las strasznie przypominała mi Polskę:

Takie widoczki to mamy, może szczegóły się różnią, ale jest u nas równie ładnie! Nie mamy tylko takich malowniczych ruin w środku lasu:

Główną atrakcją było jednak wspinanie się na mury i wieże obserwacyjne, z których faktycznie widok był przepiękny.
A oto ja we fryzurze Meduzy - wiało!


To niebieskie na samym krańcu horyzontu to w większości wypadków ocean...

A to nasz następny cel: zamek Palacio da Pena, rezydencja portugalskiego króla z początku XX w.:
Sam pałac znów nieco moim zdaniem tandetny:
Choć to na przykład było niezłe:
Ale za to widoczki wdechowe:
Można było nawet zobaczyć Lizbonę!
I poprzedni zamek, Maurów:
Zwiedziliśmy też wnętrze; nie można było zrobić zdjęć. Wrażenia mam takie: strasznie nawciskali tam różnych królewskich gratów! Najbardziej podobał mi się prywatny kibelek królewicza - po prostu wygodny, zdobiony tron z dziurą i dyskretną spłuczką u góry.

Wizyta w Sintrze zakończyła się swojskim akcentem komunikacyjnym: pociąg, którym chcieliśmy jechać, odjechał nam sprzed nosa minutę za wcześnie, a następny odjechał spóźniony ponad półtorej godziny (razem z przesiadaniem się do kolejnych pociągów do Lizbony, z których co 20 minut nas wyganiali, mówiąc, że to jednak nie ten, z nie tej linii...). Mam wrażenie, że już nawet u nas by to lepiej zorganizowali...

I po Świętach

Czyli czas zacząć opisywać zeszły tydzień, zanim zaćmi go pełen emocji przyszły (eseje, sprawozdania na laborki, egzamin, w końcu wypad do Barcelony...). Część przedświąteczną zakończyło piątkowe kolokwium z optyki kwantowej - kompletna pomyłka. Prowadząca podała nam jakiś czas temu zagadnienia i zadania do przeliczenia z dwóch książkek, z których prowadziła wykład (zadania bazowe dla kolokwium). Jedną książkę miałam w PDF-ie, więc bez stresu. W przeddzień okazało się, że mimo że w bibliotece teoretycznie dysponują jednym egzemplarzem drugiej książki, to jest to wydanie z 1979 roku, a zważywszy na to, że optyka kwantowa rozwijała się głównie po 1980, nie jest to dobry znak. Oczywiście, nic się nie zgadzało z zagadnień, więc pierwszy zonk za mną. Drugi zonk nastąpił na kole - ponieważ wszystkie zadania były kompletnie innego typu niż te, które mieliśmy przeliczyć w domu. Za to na ćwiczeniach albo robiliśmy pojedyńcze zadania z książki, albo w ogóle, więc to, co dostaliśmy na kole, było kompletnym fristajlem. Coś rozwiązałam na każdym podpunkcie, nie mam pojęcia, czy poprawnie; zobaczymy, jaki będzie wynik. Na razie się tym nie przejmuję, jakby co, napiszę koło ponownie. Zresztą o czwartej nad ranem, siedząc nad książkami, uświadomiłam sobie, że to chyba nie jest to, czego chcę od tego wyjazdu. Zatem bez stresu.

Sobota za to minęła pod znakiem pikniku w pobliskim parku (graliśmy na gitarach! i śpiewaliśmy! i jedliśmy!) i bitwy na poduszki w Porto. Zabrałam swoją poduszkę z Jumbo (2E), na której zwykle sypiam, bo nie przewidywałam żadnych ekscesów w postaci rozrywania i niszczenia (i udało się ją, istotnie, ocalić). Bitwa rozegrała się na głównym placu Porto, Aliados. Byliśmy tam jakieś 20 minut przed wyznaczonym czasem (ogólnie, wszystko było koordynowane przez internet - data, czas, miejsce). Gromadzący się tam ludzie sprawiali niewinne wrażenie:


Pom-pom-pom, my tu tylko sobie stoimy, dzień jest piękny, tralalala. O 18 ktoś dał znak gwizdkiem i się zaczęło:

Latało pierze, wszyscy bili na wszystkich w jakimś dzikim szale = było super! Raz po raz odbywały się kotły pt. "Teraz wszyscy na niego!". Spotkałam też znajomych z Porto, ale dopiero pod koniec bitwy, jak już się nieco rozrzedziło. Ja tłukłam się jakieś 40 minut, potem pył z wypełnień poduszek stał się na tyle nieznośny - właził w oczy i do płuc - że ruszyliśmy coś zjeść i z powrotem do domu. Rzut oka na krajobraz po bitwie:

Dla wszystkich, chcących poczuć klimat, małe wideuo:

30 mar 2009

Kilka najbardziej istotnych rzeczy, jakie zrobię po powrocie do Polski

Czyli wielka lista niezrealizowanych planów.
  1. Odświeżę prawo jazdy (z pozdrowieniami dla Taty) - dlaczego, kurde, nie mogę sama wypożyczyć auta i jechać w podróż?!
  2. Nauczę się niemieckiego i rosyjskiego.
  3. Nauczę się lepiej szyć.
  4. Wezmę (albo i nie wezmę) dziekankę i gdzieś sobie pojadę w jakieś fajne miejsce.
Poprzestańmy na razie na tym.

29 mar 2009

Miesiąc w pigułce, czyli gdzie właściwie się podziały ostatnie tygodnie?

Od początku, ale w kolejności antychronologicznej lub losowej.

W piątek udało mi się złapać najbardziej poważną deprechę od czasu przyjazdu (szczerze mówiąc, to pierwszą), a związaną z ogólną mroczną perspektywą na przyszłość. Dlaczego? Otóż, okazuje się, że generalnie jest tu kompletnie inny system studiowania niż w Polszy. U nas, po ludzku, cała praca kumuluje się przed sesją, kolokwium, egzamin i nara. Tutaj nie - z każdego przedmiotu mam do zrobienia projekt albo prezentację (albo projekt I prezentację), do tego są zadania domowe, a ponieważ jestem na dwóch przedmiotach z laborkami, mam do zrobienia raport z każdego doświadczenia (i przygotować się na kolejne). Nie jest za wesoło, mimo że mój plan teoretycznie nie wygląda najgorzej:


(z tym, że na porgualski chodzę nie w środę, a w czwartek 19-20). Legenda: segunda = poniedziałek itd. Dodatkowo zapisałam się na tańce latynoskie w ramach WF-u, ale teraz nie wiem, czy by nie wykombinować, jak się z nich wypisać, bo są we wtorki o 22:30, a okazuje się, że tu większość inicjatyw typu kino za 2E jest właśnie we wtorkowe wieczory; problem jest tylko taki, że zapłaciłam z góry za cały semestr - a pierwsze zajęcia były o wiele fajniejsze niż te późniejsze. Zobaczymy, jak będzie na kolejnych zajęciach.

W każdym razie, ogrom pracy przede mną jest mega wielki. Protokoły z laborek robimy w grupach 2- lub 3-osobowych i szczęśliwie nie jestem sama w grupie, ale z drugiej strony tu nie jest tak, że dzielimy się pracą i każdy przynosi zrobione, tylko wszyscy się umawiamy i pracujemy razem, nawet jeśli akurat pracuje tylko jedna osoba, bo robi wykresy na laptopie. Dodatkowo z innego przedmiotu mamy TPC - czyli zadania domowe w postaci trzech problemów do rozwiązania i policzenia w Matlabie, które co miesiąc musimy oddać. Niestety przewidziane są na grupy 3-osobowe, a tutaj jestem w grupie sama, bo ludki już się podzieliły, zresztą się im nie dziwię. Nie ma problemu z oddaniem tych zadań kilka dni po terminie, ale trochę się podłamałam, jak w odpowiedzi na to, że jestem sama w grupie, prowadzący powiedział, że to nie jest sprawiedliwe, bo zadania są obliczone na 3 osoby i w takim razie będę musiała siedzieć nad nimi przez cały weekend - i że powinnam iść do już utworzonych grup i zażądać, żeby jedna z nich się podzieliła na pół i utworzyła grupę ze mną. Jasne, jeśli wyobraża sobie, że tak zrobię, to się bardzo myli. Zresztą i tak utworzenie trzeciej grupy trochę mija się z celem, bo zwyczajnie nie będę miała czasu na to, żeby się z nimi spotkać. Kryzys trwał jakiś dzień, po czym wykombinowałam pewne rozwiązanie - zobaczymy, czy zadziała, napiszę, jak już coś się stanie, teraz nic, żeby nie zapeszać.

W każdym razie moja sytuacja wygląda teraz tak: ludki eramusowe jeżdżą sobie na plażę, socjalizują się, zwiedzają sobie okolice i resztę kraju, a ja od rana do nocy siedzę albo na zajęciach, albo w bibliotece. Zrobiłam sobie kalendarz na resztę semestru i wychodzi na to, że na podróżowanie najprawdopodobniej będę miała odrobinę czasu tuż przed świętami (choć pan od nanomagnetyzmu - od TPC - już zapowiedział, że da nam kolejne zadania), potem może uda się wyszarpać jeden weekend w połowie maja, a potem to już chyba po sesji. Sesję zresztą też mamy niewesołą - obowiązuje na uniwersytecie coś w postaci USOS-a, tylko że nazywa się PACO - nie tyle elektroniczny system zapisów, bo zapisać trzeba się analogowo, przychodząc do sekretariatu, ale informacji o przedmiotach, kontaktu z wykładowcami i otrzymywania od nich materiałów. I są już daty egzaminów: mam 5 przedmiotów (6 z portugalskim) i oczywiście egzaminy mam 15-19 czerwca, dzień po dniu. Dobrze przynajmniej, że się nie nakładają. Teraz za to zbliża się czas kolokwiów połówkowych, trochę nie wiem, czego się spodziewać, ale jakoś pójdzie. Stwierdziłam, że trzeba podejść do tego filozoficznie - mam o wiele więcej roboty niż portugalscy studenci, więc nie muszę mieć dobrych ocen.

Ogólnie tak jak teraz patrzę na cały ten czas, jaki tu już jestem, to mogę wyodrębnić pewne psychiczne fazy:
  1. szok poprzyjazdowy - czyli jestem w innym miejscu, nie bardzo wiem, jak co działa, wszystko zajmuje o wiele więcej czasu niż powinno, trochę jak na wakacjach, rozluźniony rygor obowiązków i samoustanawianych reguł - mija po miesiącu;
  2. euforia - wiem już, jak co działa, wszyscy są szalenie przyjaźni, mogę chodzić w sandałach w marcu, dużo słońca, imprezy, jeździmy na plażę, jest zajebiście - mija po kolejnym miesiącu;
  3. przebudzenie - OK, no to czuję się całkiem, jak w Polsce, nie wracam do domu tylko po to, żeby spać, ale zaczynam kłaść się wcześniej niż o 3 nad ranem, gotuję, pilnuję rzeczy, mam dystans, zaczynam widzieć wady - zaczął się jakiś tydzień temu.
Przez ten czas odkryłam też ukryte wady mojego mieszkania: jest położone przy ulicy, która jest przelotową trasą nocną studentów na kierunku campus-Convivio (restauracja punkt orientacyjny i preimprezowy)-Praca do Peixe (plac, na którym są knajpy). Do tej pory mi to nie przeszkadzało, ale miarka przebrała się w czwartek w nocy, kiedy (akurat siedziałam nad projektem z nanomagnetyzmu) o trzeciej nad ranem jakiś facet chyba przez godzinę operowym głosem śpiewał z kumplami "Porque, porque" ("Dlaczego, dlaczego") tuż pod naszymi oknami. Poza tym przeżyłam już prawdziwy atak mrówek, które zrobiły sobie przez mój pokój trasę przelotową i dwa pomniejsze - kiedy wlazły do kuchni przez drzwi od werandy. W pierwszym przypadku pomógł dopiero zielony Raid w sprayu, tygodniowa kwarantanna w postaci niewnoszenia żadnego jedzenia do pokoju i trzydniowe wietrzenie po Raidzie. W drugim przypadku niestety jedyne, co można zrobić, to popsikać Raidem i zamieść podłogę, bo cholery przyłażą z dworu jak jest słońce. I coś tak czuję, że to nie jest ich ostatnie słowo.

Językowo w głowie mam totalny mętlik - właściwie używam non stop takiego polsko-angielsko-portugalskiego miksu, spontanicznie myląc języki i osoby, z którymi powinnam rozmawiać w określonym języku. Po portugalsku gadam mało, bo się wstydzę i do tego nie mam czasu na to, żeby się go normalnie pouczyć. Za to jakoś w 4 tygodniu słuchania wykładów zaczęłam rozumieć nie tylko wtedy, kiedy już znałam zagadnienie, ale też kiedy było kompletnie nowe, a teraz złapałam się na tym, że wyłapuję, co mówi najszybciej mówiąca prowadząca.

Pod kątem poziomu - Bartek pytał mnie przed wyjazdem, czy nie boję się, że mnie tu przyduszą w negatywnym sensie - że będzie niżej niż w PL. Zdaje się, że z językowych i artystycznych przedmiotów ludzie tracą, ale ja zaiwaniam jak mały samochodzik i dowiaduję się mnóstwa rzeczy. Prowadzący wydają się bardziej kompetentni jako wykładowcy niż ci nasi, poza tym tutaj jest zupełnie inne podejście. Okazuje się, że można studiować wspólnie z prowadzącym, a nie tylko dostać listę zagadnień na wejściówkę ("jak się studiuję, to trzeba samemu, na tym to polega"), a potem jeszcze bluzga, jak się nie nauczyło. Oczywiście, są plusy i minusy - ale chyba jestem w optymalnej sytuacji, ponieważ z obu miejsc wydaje mi się, że wzięłam to, co najprzydatniejsze. Więc naukowo korzystam.

Jak na razie Portugalia nauczyła mnie jeszcze jednej ważnej rzeczy - jak masz zonka, to idź na imprezę, zjedz coś fajnego, jedź na plażę, a problem sam się rozwiąże - bo i tak nie masz jak na niego wpłynąć. Póki co się sprawdza i jest to chyba o wiele lepszy pomysł na życie, niż stresować się i w kółko "ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie".

Plany na powrót do Polski - jak najpóźniej się da. Chciałam tu zrobić sobie jakieś praktyki w lipcu, ale teraz widzę, że chyba trzeba będzie wybrać - albo praktyki, albo zwiedzanie. I nie wiem, co wybiorę. Jeszcze całkiem niedawno w ogóle nie chciałam wracać do Polski, bo taki wyjazd daje niesamowicie duży dystans i z tej perspektywy nagle widać, co jest z nami nie tak, że można żyć inaczej niż to jest "naturalne" (czyli takie, jak wszyscy żyją); sam kontakt z ludźmi z innych części świata daje jakiegoś takiego innego powiewu (ciekawe zresztą, na ile inaczej będę odbierać Polaków po powrocie, bo łapię się na tym, że właściwie straciłam wszelką wiedzę, jaką miałam o Polsce; wszystkie dotychczasowe obserwacje wydają się mało ważne i prawdopodobnie są chybione). Dodatkowo doznałam mnóstwo dobra ze strony Portugalczyków, którzy naprawdę są świetni! Teraz natomiast brakuje mi trochę tego wszystkiego, co można z Polakami dzielić - takiej słowiańszczyzny chyba... I muszę skądś zdobyć gitarę, dla własnego zdrowia psychicznego.

Wracam do TPC. Ale napiszę coś już niedługo, zanim zacznę zapominać!

11 lut 2009

Rua de São Sebastião 99

Dziś nastąpiła przeprowadzki część pierwsza: buty i inne-ciężkie-rzeczy-których-raczej-nie-będę-potrzebować. Obawiałam się deszczu, ale jak widać na załączonym obrazku, dzień był słoneczny i ciepły (maximum na termometrze było 19 stopni).


Najpierw spotkanie odnośnie kursu językowego - właściwie tylko podanie godzin. Mi pasują z jednej strony dobrze, bo nie kolidują z resztą zajęć, ale z drugiej strony źle, bo miałam nadzieję, że ustawię sobie wolną środę, a tak muszę się pofatygować na dwie godziny.

Potem wpadłam do mojej pani koordynator, która mimo złowieszczo wyglądającego zdjęcia na stronie uniwersytetu okazała się świetną babką. Pokoiki mniejsze niż u nas na wydziale, na korytarzach trwa remont, ale atmosfera jakże znajoma! Pani potwierdziła, że istotnie, nie mogę chodzić na przedmioty i zgodziła się na zaproponowane przeze mnie alternatywy. Wypełniłyśmy formularz zmian i wysłałyśmy faks do Polski z prośbą o zaakceptowanie zmian. Resztę formalności mam dokończyć w poniedziałek, więc na razie się tym nie martwię.

Ostatni punkt programu to odwiedzenie nowego mieszkania - okazało się, że musiałam przy użyciu mojego kulawego portugalskiego dogadać się z właścicielką, że chciałabym odebrać klucze itd. Ale była uprzedzona, że będę chciała wbić do pokoju w środę, więc jakoś się porozumiałyśmy. Obejrzałyśmy z Nataszą mieszkanie i okazało się, że moje obawy były całkiem bezpodstawne, ponieważ faktycznie zostało wyposażone chyba we wszystko, czego potrzeba - zdaje się, że nawet niepotrzebnie kupowałam pościel, ale mówi się trudno - przynajmniej mam swoją. Okazało się też, że Natasza nie chce się jednak przenosić, więc póki co jestem sama na chacie. Nie jest to problemem, mamy jakiś miesiąc na znalezienie ewentualnych współlokatorów. W ogóle dzisiejsza wizyta była ciekawym doświadczeniem, bo kobieta nie mówi po angielsku, za to była przez długi czas w Wenezueli, ma hiszpańską wymowę i zdaje się, że się nie orientuje, kiedy przerzuca się z portugalskiego na hiszpański. Więc ja jako tako (bardziej mniej niż więcej) kumam portugalski, a Natasza hiszpański. Ale grunt, że się dogadałyśmy. Okazało się też, że można w mieszkaniu złapać bezprzewodową sieć z kafejki, więc generalnie jest dobrze! Tyle, że zrobiłam się lżejsza o 300 euro, a euro obecnie ma jakąś taką nieciekawą górkę... Ale za to mogę sobie wyrobić kartę rabatową do tutejszej Biedronki: Mini-Preço (potrzeba do tego portugalskiego adresu).

Będę mieszkać tutaj: Rua de São Sebastião 99, pierwsze piętro.


Ver mapa maior


Więcej szczegółów po przeprowadzce, klucz już mam, rzeczy zostały u Nataszy, która mieszka w sąsiedniej klatce, bo nie chciałam, żeby sobie leżały w pustym mieszkaniu, jest gites!

I na zakończenie: Czerwone Aveiro wiecznie żywe!

7 lut 2009

Panna z mokrą głową

Czyli ocean w Aveiro i w Porto. W Porto udało nam się złapać na tyle duże fale, że zmoczyły nas prawie doszczętnie, gdy robiliśmy sobie zdjęcia w strefie wysokiego ryzyka tuż przy końcu pomostu.

W Aveiro plaża jest nie tak daleko od campusu, oceniam to na jakieś może pół godziny piechotą (bo jechaliśmy autobusem ze wszystkimi erasmusami). Za to z samego campusu, z okien części wydziałów, jest piękny widok na zalew. Pogoda była zimna i wietrzna, choć bezdeszczowa, ale i tak nie mogłam oprzeć się instynktowi zdjęcia butów i wlezienia do wody po kostki (zakutana na górze we wszystkie warstwy, jakie miałam ze sobą).


(to nie ja)


W Porto dziś cały dzień było piękne słońce, więc pojechaliśmy na plażę w mieście, a potem na drugą poza miastem. Mimo słońca, wiało, więc fale były niczego sobie.

Najpierw zmokliśmy na krańcu mola na plaży miejskiej, przykryci grzywą fali, która uderzyła w jego mur, tak jak na pierwszym zdjęciu.






Piasek był ździebko brudny, a samo wybrzeże przeznaczone głównie na wejście na molo i przystosowane do łowienia ryb (mnóstwo panów z wędkami), więc zmieniliśmy lokalizację i pojechaliśmy na północ, trochę za miasto (pełen komfort, bo Węgrzy byli samochodem). Po drodze zatrzymaliśmy się w Gai, tuż przy brzegu Rio Douro.


Te barki na zdjęciu to tradycyjne barki do spławiania wina, które powstaje w okolicy Vila Real i rzeką transportowane jest do Porto, właśnie przy pomocy takich łódek.

Na drugiej plaży ci, którzy nie zostali zmoczeni przez pierwszą falę od strony głowopleców, zostali zaatakowani przez podstępne faly od strony butów (pech - byli w butach, więc słona woda trochę zadziałała).







Na plaży można było też podziwiać krajobraz industrialny:


Przywiozłam całą siatkę muszelek!