31 sty 2009

Santiago de Compostella

Z Porto wyjechaliśmy po małej przygodzie w piątek na wieczór, aby koło 1 w nocy portugalskiego czasu dotrzeć do Santiago. Niestety, nasze autko (Seat Ibiza) oprócz innych niezaprzeczalnych zalet (suche, ciepłe, wygodne, ciche, z radiem), nie bardzo chciało przyspieszać, szczególnie pod górkę, więc zostałyśmy w tyle korowodu. Ale dzięki mapie i darmowym rozmowom (przynajmniej na terenie PT), nie gubiłyśmy się, zresztą reszta co jakiś czas robiła postój, żebyśmy się we wszystkie rozproszone auta znów scalili w jedną grupę. Drogi Hiszpania ma o wiele lepsze niż Portugalia, jechaliśmy w tę stronę głównie autostradami, dopiero na końcu chłopacy zmylili nas opisem zjazdu i zamiast wjechać na kolejny odcinek autostrady, zjechałyśmy z niej - ale to nic, bo wzdłuż niej biegła alternatywna droga szybkiego ruchu (bezpłatna), którą bez problemu dojechałyśmy do celu.

W hotelu urzekła mnie znajomość angielskiego:


Za noc w dwójce płaciliśmy 20 eurów za osobę, więc wcale nie tak drogo. Po zapakowaniu się poszliśmy nocą na miasto, tam posiedzieliśmy dłużej lub krócej, ja wróciłam do hotelu koło 3-4 nad ranem, bo już nie dałam rady przez kolejną noc z rzędu, reszta siedziała nieco dłużej. Wrażenie - bardzo pozytywne, szczególnie po estońskim likierze na rozgrzanie (choć i bez tego było tam cieplej i bardziej sucho niż tu w Pt). Co więcej - mimo późnej pory, na mieście było wręcz tłumnie.

Rano (no, nie tak znowu rano) ruszyliśmy na zwiedzanie. To, co pierwsze rzuciło mi się w oczy (już w nocy, ale w dzień intensywniej), to wrażenie, że starówka jest całkowicie kamienna. Mnóstwo kamienia, chyba piaskowiec, granit, na ulicach praktycznie nie ma zieleni, wąskie ulice, zamiast asfaltu kamienne płyty, jasne ściany domów, wszędzie szarość, beżowość, piaskowość, ale mimo tej pozornej monokolorowości całość jest bardzo ozdobna i interesująca.




I dużo więcej. Ale przede wszystkim - katedra.


To popołudniowy widok frontu. Widoki okołoprzedpołudniowe z innym oświetleniem - ściana boczna:





I od frontu:



W środku trwało nabożeństwo, jednak można było wejść i po cichu zrobić zdjęcia. Księża pozwalali nawet turystom wejść za ołtarz. Kadzielnica budzi respekt, podobnie jak organy.





A pod ołtarzem można zobaczyć św. Jakuba:


Później wybraliśmy się do gadżeciarskiego interaktywnego muzeum miasta. Główną atrakcją były chyba pokazy trójwymiarowego kina na okularach różnej polaryzacji (nie pozwolono nam ich zabrać ze sobą i dopiero po wyjściu zaczęłam się zastanawiać, czy oni je w jakikolwiek sposób czyszczą po każdym używającym), światłowody i bajery z dotykowymi ekranami (np. ekran udający wodę, na którym można pisać palcem). Sympatyczne były też wyścigi na wózkach sprzężonych z ekranami (jedna osoba kieruje, dwie inne muszą obracać klocki, aby wózek na ekranie jechał, ciężkie zadanie). Natomiast mi najbardziej spodobał się ten gadżet:


Oko dało się oszukać, ale flesz już nie:



Po wyjściu z muzeum rozdzieliliśmy się. Ja podreptałam zwiedzać, dotarłam m.in. na dawny targ:



I pod wydział filozofii:


Na koniec trafiłam na małą panoramkę:


Tak jak w nocy było mnóstwo imprezowiczów, tak w dzień można było - oprócz turystów - spotkać prawdziwych pielgrzymów, z przewieszonymi na skos sakwami, kijami do podpierania się w marszu i solidnych butach do chodzenia.

Koło 15 zebraliśmy się i po małym niezrozumieniu między grupami, według którego właściwie czasu się umówiliśmy na zbiórkę (różnica 1h między Pt i Es), ruszyliśmy do A Corunii. Teraz podróż była o wiele łatwiejsza, bo wiedzieliśmy, na kogo kiedy czekać i jak się skontaktować.

30 sty 2009

Jak to, Hiszpania?

Ktoś rzucił pomysł, może w środę, ktoś podłapał, ktoś podsłuchał i powiedział, że też chce jechać... Na kompletnie wariackich papierach. Łącznie 20 osób, 4 samochody (3 wynajęte, jedno własne auto Węgrów, którzy przy okazji zabrali też swojego ziomka, który akurat był na studiach w Santiago), dużo kilometrów, zakwaterowanie na półfristajlu, deszczowa prognoza, kompletne nieskoordynowane wariactwo, ale ktoś rzucił i jedziemy! Gwoli ścisłości: notkę tę piszę już po powrocie, więc nie jestem w stanie utrzymać teraz odpowiedniej atmosfery, ale mogę za to powiedzieć ważniejszą rzecz: mimo gorejącej nienawiści do sposobu realizacji tej koncepcji przed wyjazdem, po nim mogę tylko podziękować za wspaniały pomysł, bo było rewelacyjnie (choć ze względu na nieprzewidziane okoliczności stłuczkowo-wgnieceniowe zrobiło się trochę drogo, ale ja, skąpiec, tłumaczę sobie to skorzystaniem z funduszu na nieprzewidziane wypadki właśnie).

Plan początkowy był następujący: Porto -> Santiago de Compostella -> A Coruna -> Pontevedro -> Porto. Nie byliśmy tylko w Pontevedro, resztę udało się zrealizować. Dużo śmiechu, świetna atmosfera (dobrałyśmy się w samochód w pięć Polek), piękna pogoda (TAK!), przygoda...

Do dzieła!

Miasto Pamiątek przez wielkie Pa

W deszczu, bo jakżeby inaczej! Wydaje się, że ilość słońca na styczeń została wyczerpana, więc Guimaraes, położone mniej więcej godzinę drogi stąd, zwiedziliśmy w deszczu.

Miasto to jest uważane za kolebkę Portugalii (choć z ludzie z Porto uważają oczywiście, że to Porto jest kolebką, bo sama nazwa kraju pochodzi od połączonych nazw miast po dwóch stronach rzeki: Porto+Gaia), ale ze względu na deszcz nie dotarliśmy do ogromnego napisu na ścianie: "Aqui nasceu Portugal".

Obejrzeliśmy za to pałac don Alfonso (jako całość niezbyt imponujący).


Szczególnie interesujące egzemplarze ze zbrojowni:



Najpiękniejsza sala wewnątrz, której strop został zaprojektowany tak, aby przypominał łódź:


I zabytkowa instalacja z epoki:


Może ktoś miałby ochotę na pamiątkę z Guimaraes?


Drugim punktem programu była wizyta na kasztelu:


Kto nie wierzy w deszcz, niech uwierzy:


I znów wdrapywanko na górę.




A skoro już na górze, to warto obejrzeć widoczki.



Trzecim i ostatnim punktem programu było przejście się po mieście, zjedzenie czegoś i czekanie na autobus.




Ciekawe pamiątki można dostać nie tylko na zamku:


Ale spieszyliśmy się do Porto, bo jeszcze tego samego dnia ruszaliśmy do Hiszpanii!

28 sty 2009

Porto bangla!

W poniedziałek mieliśmy zaległą wycieczkę po Portu (kolejną z cyklu obowiązkowych), podczas której znów udało złapać trochę ładnej pogody.

Na początku obczailiśmy księgarnię, która została obwołana najpiękniejszą w-prestiżowym-rankingu-The-Guardian. Osobiście jestem nieco sceptyczna, choć ogólnie klimat jest niezły. Jednak dobrali do tego wnętrza jakieś złe książki, zbyt kolorowe... Niestety, mam tylko same skandaliczne zdjęcia:


Po tym wdrapaliśmy się na Torre dos Clerigos, która znajduje się tuż przy Reitorii (70 m, najwyższy budynek w mieście, do tego położony na górce). Zatem kilka widoczków miasta:








Następnie stacja kolejowa Porto-Sao Bento, której ściany są pokryte imponującymi azulejos.



Wspomnijmy na biedne gołębie i mewy.


Następnie udaliśmy się w kierunku katedry, tam zwiedziliśmy samo jej wnętrze i przykatedralny klasztor.







Z katedry wyszliśmy w kierunku zachodzącego słońca.


Na koniec wycieczki zwiedziliśmy Ribeirę, czyli przyrzeczną dzielnicę miasta. Ciekawostka: obecnie miasto sprzedaje przepiękne kamienice w tamtej części miasta (może niekoniecznie bezpiecznej), ale kupić mogą je tylko ci, którzy już tam mieszkali od kilku pokoleń.



Znad rzeki mieliśmy piękny widok na Gaię wieczorową porą:




I na deser: Bazar Bangla!