25 kwi 2009

FITUA!

FITUA, czyli festiwal zespołów akademickich, trwa. Jest świetnie! Darmowe piwo, darmowy prosiak na Praca do Peixe dziś po południu...
Wszystkich, którzy chcą obejrzeć koncert, zapraszam od tutejszej 21:30 (czyli z opóźnieniem, 22, więc na resztę Europy od 23) na
www.seca2.tv
gdzie jest transmisja na żywo! A przed nami jeszcze cały tydzień Semana do Enterro, czyli takich tutejszych Juwenaliów!... trzeba mieć siłę. Ale jako że zepsułam piątkowy egzamin, jest mi to bardzo na rękę. Do napisania!

20 kwi 2009

O tym, jak nie pojechałam do Barcelony

Mimo że wszystko było całkiem dobrze przygotowane!

Po napisaniu ostatniej notki posiedziałam jeszcze trochę na internecie, sprawdziłam, czy mam wystarczającą ilość pieniędzy na koncie, w końcu poszłam na górę, wzięłam luksusową ciepłą kąpiel i zdecydowałam, że nie kładę się spać, dopóki się nie spakuję do końca, bo znając życie, będę chciała spać najdłużej, jak to tylko możliwe. Ze spokojem przygotowałam sobie wszystko, powkładałam do torebek, wymierzyłam plecak, żeby zmieścił się w Ryanairowym limicie 55x40x20 (przy moim plecaku oznacza to tylko, że nie mogę go wypakować do samego końca na głębokość). Część rzeczy, w tym najbardziej podstawowa - portfel - była przygotowana na stoliku już przed wyjściem na tańce, więc dorzuciłam do nich zasilacze, zapasowe karty pamięci, sprawdziłam, czy mogę skasować zawartość (tzn. czy mam wszystkie zdjęcia skopiowane na dysk). Naładowałam oba telefony, przygotowałam sobie lekturę na drogę w pdfach, przepisałam zadania. Nawet check-inowałam się na lot wcześniej, żeby móc spokojnie wydrukować bilet dnia poprzedniego, bez latania i szukania czynnego ksero po południu; nawet bilety na festiwal tun akademickich kupiłam wcześniej, żeby mieć to z głowy po powrocie. Bluzki wyliczone, pranie - jako że padało - zrobiłam odpowiednio wcześniej, żeby zdążyło sobie spokojnie wyschnąć, a najbardziej kluczowe części gaderoby na wyjazd suszyły się na wieszakach w moim pokoju. Więc jak na mnie to wyjazd był przygotowany tak naprawdę na mega spokojnie i bez biegania. Nawet pamiętałam wywalić z portfela niepotrzebne rzeczy typu karta biblioteczna, żeby mnie zbytnio nie obciążały.

Skończyłam się pakować o czwartej nad ranem, posprzątawszy pokój, zgarnąwszy ciuchy z wczoraj do szafy, żeby nie było burdlu po powrocie, powyciągawszy z kieszeni spodni co tam znalazłam (żeby potem nie zostawić czegoś przez pomyłkę). Pospałam godzinkę, o 5:40 zbiórka pod domem, rzut oka, czy portfel i bilet są ze mną, są, więc lekko szybki marsz na dworzec, bilet, pociąg, Porto, metro na lotnisko. Na lotnisku wbijamy do łazienki, wychodzimy, trzeba by iść się załadować na samolot, więc przyszykowujemy bilety. Wyciągam portfel, zaglądam - ale dowodu nie ma. Jest tylko prawo jazdy - paszportu nie brałam, bo po co paszport, skoro i tak mam przy bilecie zadeklarowane wejście na samolot przy pomocy dowodu osobistego?...

Krótka piłka: nie ma dowodu - nie lecę. Podjęliśmy skazaną na niepowodzenie próbę wejścia na samolot pt. mam kartę, z której była robiona płatność, mam prawo jazdy - ale nie dało rady, nawet nie było zbytniej gadki.

Powłóczyłam się trochę po Porto, na dworcu na taniej książce kupiłam sobie jakiś zbiór opowiadań do poczytania, wróciłam do Aveiro. Następny lot do Barcelony był w poniedziałek, o cenach powyżej 60 euro, więc nie było najmniejszego sensu dołączać do ekipy. Na szczęście okazało się, że w hostelu skasują mnie tylko za pierwszą noc, więc teoretycznie straty są nie aż tak wielkie. Oczywiście, znam lepsze sposoby wydania tych pieniędzy, ale nie mogę o tym ciągle myśleć, bo zjem palce ze zdenerwowania. Więc olewam.

Co się okazało: dowód był w spodniach, które miałam na sobie poprzedniego dnia. Jak się tam znalazł? nie mam pojęcia. Na pewno wyjmowałam go z portfela, żeby zrobić check-in w czwartek wieczorem, potem pamiętam, że leżał na biurku; pamiętam też, że sprawdzałam przed wyjściem wszystkie kieszenie w tych właśnie spodniach i nawet wyjęłam z nich kartę Euro26... Zupełnie jakbym nie miała tam jechać - znaczy, los ma wyjątkowo szybki czas reakcji. Gdyby to, że nie pamiętałam - mogłabym obwiniać siebie, a tak - pamiętałam o dowodzie, nie sprawdziłam tylko, czy jest tam, gdzie zawsze jego miejsce. Nauczka, żeby zawsze lecieć na paszport, bo jest to rzecz, o której muszę pamiętać specjalnie.

W zamian wybrałam się wieczorem na kolejne tańce ludowe, wytańczyłam się, poplotkowaliśmy trochę o wszystkim i o niczym, trochę odespałam, dziś jest jakiś taki powolny dzień, właśnie piszę z kafejki, gdzie znów siedzimy na jakiś plotkach (laptop waży tyle, co butelka wody, błogosławieństwo!). Zrobiłam pranie i jakieś dziwne żarcie z resztek, w tym jajka na szynce (bez szynki), żeby się poczuć bardziej jak w domu. I namierzyłam, dlaczego cały czas przeciekają mi buty - znowu przetarły się podeszwy na granicy przy pięcie! Wydaje mi się, że to klątwa - tylko że teraz buty nie miały siedmiu lat, a, do diaska, dwa miesiące!

Nie wiem, o co chodzi, ale zawsze przydarzają mi się takie rzeczy. To trzeba po prostu być mną...

Zobaczymy, co przyniesie jutro.

18 kwi 2009

Nieodpowiedzialna

Jest druga zero osiem w nocy. Siedzę na murku przed Chińczykiem i kradnę sieć z kafejki, która i tak jest już zamknięta (nie gaszą rutera). Sprawdzam, ile mam hajsu na koncie - jakiś niespodziewany zastrzyk, może wystarczy na Barcelonę - wstępne szacunki mówią, że wydam tam niemiłosiernie dużo, sam autobus z lotniska z Girony kosztuje jakieś 20 euro w obie strony, a wszystkie wstępy liczą tam dziesiątkami (tu 10E, tam 10E). Nawet boję się o tym myśleć. Dziś zamiast pakować się i czytać o Barcelonie poszłam na warsztaty z europejskich tańców folkowych w BE (Bar de Estudante). Wracając obaliłyśmy z Agatą pół wina, poszłyśmy do Ramony po jednego hamburgera z bekonem, więc jestem ździebko zmęczona i wesolutka. Nie chciałyśmy obalać wina do końca (wzięłam je ze sobą tylko dlatego, że było otwarte, przedwczoraj miałam straszną ochotę na grzane wino, bo zimno i pada, a wracam za pięć dni, więc by skisło), więc zostawiłyśmy butlę gdzieś na murku z mais ou menos jedną szklanką wina w środku. Teraz za to przed minutą minęła mnie ekipa erasmusowa, która szła z Convivio na Praca do Peixe (jest to dobra na to pora, a ja mam dobrą miejscówkę, żeby spotkać właśnie takich studentów; zresztą jeśli ktoś coś tu mówi po angielsku na ulicy, to jest to 90% szans, że to nasi). Korzystam z ostatnich chwil wesoluchności, jutro będę martwa, ale co tam. Miałam wracać z tańców o północy, ale zabawa o północy to dopiero się zaczęła, poza tym jestem tam raz na miesiąc! Najbardziej wyczerpująca była definitywnie polka, jakiś Portugalczyk przegonił mnie po parkiecie tak, że aż kolka złapała. I walc, i bourree, i jakieś irlandzkie tańce; zmyliśmy się po angielsku koło wpół drugiej, zamiast o północy. A teraz, zamiast jechać do Barcy, powinnam siedzieć i robić zadania domowe na nanomagnetyzm i protokoły na DCM... naprawdę nie chciałam zostawiać mojej grupy z całą tą robotą. Ale trudno, jestem taka nieodpowiedzialnaaaaaaaaaaaaaaaaaaa

16 kwi 2009

Bez sieci jak bez ręki

Czyli znów przejściowe kłopoty z internetem. Tym razem jest jeszcze bardziej pesymistycznie, gdyż ponieważ Catcher bezpośrednio na karcie sieciowej widzi sieć i bardzo silny sygnał o dniej, natomiast Windowsowy manager nie widzi tej sieci, a jeśli ją widzi, to z bardzo małym sygnałem i tak czy siak nie pozwala się zalogować. Mam nadzieję, że to tylko przez to, że coś niedobrego stało się z tamtejszym ruterem i szybko to naprawią... Oby. Na razie zeszłam na dół na ulicę, siedzę sobie na murku tuż przy klatce i łapię sieć od pobliskiej kafejki. Zatem kolejne wpisy do odwołania zawieszone.

Właśnie zacheckinowałam się na lot do Barcelony w sobotę. Wylatujemy z Porto wcześnie rano, w piątek wieczorem jeszcze załapię się na tańce folkowe w BE (studencki bar na kampusie). Wracam we wtorek. Będzie na pewno dużo zdjęć i wrażeń.

Wczorajszy test wydaje się, że poszedł dobrze, ale nigdy nic nie wiadomo i znając przewrotność losu może nie być za fajnie. Ale jakoś w ogóle mnie to teraz już nie rusza. Jestem do tyłu ze wszystkimi możliwymi obowiązkami na uczelni, ale jakoś to będzie. Teraz najważniejsze, żeby nie schrzanić wycieczki przez nieprzygotowanie, więc trwa ogólnoerasmusowa nagonka pt. kto ma przewodnik i mógłby go pożyczyć :D

Dziś przeżyłam fazę pt. wybory europejskie, łącznie z dzwonieniem do ambasady polskiej w Lizbonie (dzięki, Tato, za MSZ!). Wygląda na to, że jeśli chcę głosować na polskich naszych świetnych posłów, to trzeba będzie wybulić 20 eurów na podróż do stolycy 7 czerwca. Nie bardzo mi się to uśmiecha, ale z drugiej strony... nie mamy już zajęć po 5, tylko wolny weekend na przygotowanie się do egzaminów, więc może uda się być w Lizbonie tylko przejazdem?... Jak na razie, faza trwa mocno i jestem gotowa płacić. Zobaczymy!

Do napisania we wtorek wieczorem, oby sieć już do tej pory wróciła!

14 kwi 2009

Hity portugalskiego

Mały przerywnik. Właśnie kuję na jutrzejszy egzamin ze spektroskopii i natrafiłam na kolejną rzecz, która trafia na moją listę hitów - najlepszych słów w tym języku. Lista liczy teraz trzy pozycje, co czyni ją gotową do publikacji. A zatem:
  1. Promienie X, czyli Raios X. Czyta się: "Hajusz szisz".
  2. Czarna dziura, czyli Buraco negro.
  3. Równoległościan, czyli Paralelepípedo.
Lista zapewne jeszcze się wydłuży.

13 kwi 2009

Sintra

W niedzielę późną nocą podjęłam decyzję, że nie ma co dłużej czekać na ekipę ani siedzieć w domu i "wypoczywać", tylko trzeba ruszyć w kraj. Zdecydowałam (po długich wahaniach), że najpierw dołączę do ekipy, która pojechała zwiedzać Lizbonę i środek Portugalii, po czym ruszę w Wielki Piątek do Bragi zobaczyć procesję wielkanocną (a Braga jest na północ od Porto, jakieś może 70 km, czyli z Aveiro ok. 130). Zatem plan wyglądał następująco: poniedziałek: Lizbona i Sintra, wtorek: Evora (100 km na wschód), środa i czwartek: Lizbona, piątek: Braga.

W poniedziałek ruszyłam do Lizbony porannym pociągiem i ok. 10 już byłam na miejscu. O 13 grupa, do której dołączałam, ruszała do Sintry, która znajduje się godzinę drogi na zachód od stolicy, więc te trzy godziny poświęciłam na zwiedzenie Alfamy - najstarszej dzielnicy Lizbony, która miała tę zaletę, że znajduje się w niej dworzec Santa Apolonia, na którym kończą swój bieg pociągi Intercidade Porto-Lizbona... Ale żeby utrzymać jakikolwiek porządek: na razie tylko przedsmak, amatorska panoramka Lizbony, resztę wrzucę razem z pozostałymi lizbońskimi zdjęciami.

Z małym poślizgiem czasowym o 13 ruszyliśmy do Sintry, która jest niczym miasteczko z bajki: wieżyczki, ozdóbki, pałace - pałace zwiedziliśmy trzy, a to i tak nie wszystkie. Niestety, mnóstwo turystów, szczególnie hiszpańskich, choć, jak się okazało, to i tak nie było apogeum, bo pogoda była taka raczej średnia na zwiedzanie.

Na pierwszy ogień poszedł pałac narodowy. Średnio mi się podobał, najfajniejszym bajerem były kominy nad kuchnią. Ale wstęp był darmowy dla studentów, więc nie narzekam. Kilka zdjątek:

Tu na przykład widać równocześnie pogodę i nieco tandetny wystrój zamku.

A tu fontanna z interesującym bajerem anatomicznym.

Rzeczone kominy nad kuchnią, widok od zewnątrz i od wewnątrz. I wreszcie kilka zdjęć wnętrz:

Następnym punktem programu były ruiny zamku Maurów, które były prześwietne z pięknym widokiem na okolicę. Natomiast droga przez las strasznie przypominała mi Polskę:

Takie widoczki to mamy, może szczegóły się różnią, ale jest u nas równie ładnie! Nie mamy tylko takich malowniczych ruin w środku lasu:

Główną atrakcją było jednak wspinanie się na mury i wieże obserwacyjne, z których faktycznie widok był przepiękny.
A oto ja we fryzurze Meduzy - wiało!


To niebieskie na samym krańcu horyzontu to w większości wypadków ocean...

A to nasz następny cel: zamek Palacio da Pena, rezydencja portugalskiego króla z początku XX w.:
Sam pałac znów nieco moim zdaniem tandetny:
Choć to na przykład było niezłe:
Ale za to widoczki wdechowe:
Można było nawet zobaczyć Lizbonę!
I poprzedni zamek, Maurów:
Zwiedziliśmy też wnętrze; nie można było zrobić zdjęć. Wrażenia mam takie: strasznie nawciskali tam różnych królewskich gratów! Najbardziej podobał mi się prywatny kibelek królewicza - po prostu wygodny, zdobiony tron z dziurą i dyskretną spłuczką u góry.

Wizyta w Sintrze zakończyła się swojskim akcentem komunikacyjnym: pociąg, którym chcieliśmy jechać, odjechał nam sprzed nosa minutę za wcześnie, a następny odjechał spóźniony ponad półtorej godziny (razem z przesiadaniem się do kolejnych pociągów do Lizbony, z których co 20 minut nas wyganiali, mówiąc, że to jednak nie ten, z nie tej linii...). Mam wrażenie, że już nawet u nas by to lepiej zorganizowali...

I po Świętach

Czyli czas zacząć opisywać zeszły tydzień, zanim zaćmi go pełen emocji przyszły (eseje, sprawozdania na laborki, egzamin, w końcu wypad do Barcelony...). Część przedświąteczną zakończyło piątkowe kolokwium z optyki kwantowej - kompletna pomyłka. Prowadząca podała nam jakiś czas temu zagadnienia i zadania do przeliczenia z dwóch książkek, z których prowadziła wykład (zadania bazowe dla kolokwium). Jedną książkę miałam w PDF-ie, więc bez stresu. W przeddzień okazało się, że mimo że w bibliotece teoretycznie dysponują jednym egzemplarzem drugiej książki, to jest to wydanie z 1979 roku, a zważywszy na to, że optyka kwantowa rozwijała się głównie po 1980, nie jest to dobry znak. Oczywiście, nic się nie zgadzało z zagadnień, więc pierwszy zonk za mną. Drugi zonk nastąpił na kole - ponieważ wszystkie zadania były kompletnie innego typu niż te, które mieliśmy przeliczyć w domu. Za to na ćwiczeniach albo robiliśmy pojedyńcze zadania z książki, albo w ogóle, więc to, co dostaliśmy na kole, było kompletnym fristajlem. Coś rozwiązałam na każdym podpunkcie, nie mam pojęcia, czy poprawnie; zobaczymy, jaki będzie wynik. Na razie się tym nie przejmuję, jakby co, napiszę koło ponownie. Zresztą o czwartej nad ranem, siedząc nad książkami, uświadomiłam sobie, że to chyba nie jest to, czego chcę od tego wyjazdu. Zatem bez stresu.

Sobota za to minęła pod znakiem pikniku w pobliskim parku (graliśmy na gitarach! i śpiewaliśmy! i jedliśmy!) i bitwy na poduszki w Porto. Zabrałam swoją poduszkę z Jumbo (2E), na której zwykle sypiam, bo nie przewidywałam żadnych ekscesów w postaci rozrywania i niszczenia (i udało się ją, istotnie, ocalić). Bitwa rozegrała się na głównym placu Porto, Aliados. Byliśmy tam jakieś 20 minut przed wyznaczonym czasem (ogólnie, wszystko było koordynowane przez internet - data, czas, miejsce). Gromadzący się tam ludzie sprawiali niewinne wrażenie:


Pom-pom-pom, my tu tylko sobie stoimy, dzień jest piękny, tralalala. O 18 ktoś dał znak gwizdkiem i się zaczęło:

Latało pierze, wszyscy bili na wszystkich w jakimś dzikim szale = było super! Raz po raz odbywały się kotły pt. "Teraz wszyscy na niego!". Spotkałam też znajomych z Porto, ale dopiero pod koniec bitwy, jak już się nieco rozrzedziło. Ja tłukłam się jakieś 40 minut, potem pył z wypełnień poduszek stał się na tyle nieznośny - właził w oczy i do płuc - że ruszyliśmy coś zjeść i z powrotem do domu. Rzut oka na krajobraz po bitwie:

Dla wszystkich, chcących poczuć klimat, małe wideuo: