11 lut 2009

Rua de São Sebastião 99

Dziś nastąpiła przeprowadzki część pierwsza: buty i inne-ciężkie-rzeczy-których-raczej-nie-będę-potrzebować. Obawiałam się deszczu, ale jak widać na załączonym obrazku, dzień był słoneczny i ciepły (maximum na termometrze było 19 stopni).


Najpierw spotkanie odnośnie kursu językowego - właściwie tylko podanie godzin. Mi pasują z jednej strony dobrze, bo nie kolidują z resztą zajęć, ale z drugiej strony źle, bo miałam nadzieję, że ustawię sobie wolną środę, a tak muszę się pofatygować na dwie godziny.

Potem wpadłam do mojej pani koordynator, która mimo złowieszczo wyglądającego zdjęcia na stronie uniwersytetu okazała się świetną babką. Pokoiki mniejsze niż u nas na wydziale, na korytarzach trwa remont, ale atmosfera jakże znajoma! Pani potwierdziła, że istotnie, nie mogę chodzić na przedmioty i zgodziła się na zaproponowane przeze mnie alternatywy. Wypełniłyśmy formularz zmian i wysłałyśmy faks do Polski z prośbą o zaakceptowanie zmian. Resztę formalności mam dokończyć w poniedziałek, więc na razie się tym nie martwię.

Ostatni punkt programu to odwiedzenie nowego mieszkania - okazało się, że musiałam przy użyciu mojego kulawego portugalskiego dogadać się z właścicielką, że chciałabym odebrać klucze itd. Ale była uprzedzona, że będę chciała wbić do pokoju w środę, więc jakoś się porozumiałyśmy. Obejrzałyśmy z Nataszą mieszkanie i okazało się, że moje obawy były całkiem bezpodstawne, ponieważ faktycznie zostało wyposażone chyba we wszystko, czego potrzeba - zdaje się, że nawet niepotrzebnie kupowałam pościel, ale mówi się trudno - przynajmniej mam swoją. Okazało się też, że Natasza nie chce się jednak przenosić, więc póki co jestem sama na chacie. Nie jest to problemem, mamy jakiś miesiąc na znalezienie ewentualnych współlokatorów. W ogóle dzisiejsza wizyta była ciekawym doświadczeniem, bo kobieta nie mówi po angielsku, za to była przez długi czas w Wenezueli, ma hiszpańską wymowę i zdaje się, że się nie orientuje, kiedy przerzuca się z portugalskiego na hiszpański. Więc ja jako tako (bardziej mniej niż więcej) kumam portugalski, a Natasza hiszpański. Ale grunt, że się dogadałyśmy. Okazało się też, że można w mieszkaniu złapać bezprzewodową sieć z kafejki, więc generalnie jest dobrze! Tyle, że zrobiłam się lżejsza o 300 euro, a euro obecnie ma jakąś taką nieciekawą górkę... Ale za to mogę sobie wyrobić kartę rabatową do tutejszej Biedronki: Mini-Preço (potrzeba do tego portugalskiego adresu).

Będę mieszkać tutaj: Rua de São Sebastião 99, pierwsze piętro.


Ver mapa maior


Więcej szczegółów po przeprowadzce, klucz już mam, rzeczy zostały u Nataszy, która mieszka w sąsiedniej klatce, bo nie chciałam, żeby sobie leżały w pustym mieszkaniu, jest gites!

I na zakończenie: Czerwone Aveiro wiecznie żywe!

7 lut 2009

Panna z mokrą głową

Czyli ocean w Aveiro i w Porto. W Porto udało nam się złapać na tyle duże fale, że zmoczyły nas prawie doszczętnie, gdy robiliśmy sobie zdjęcia w strefie wysokiego ryzyka tuż przy końcu pomostu.

W Aveiro plaża jest nie tak daleko od campusu, oceniam to na jakieś może pół godziny piechotą (bo jechaliśmy autobusem ze wszystkimi erasmusami). Za to z samego campusu, z okien części wydziałów, jest piękny widok na zalew. Pogoda była zimna i wietrzna, choć bezdeszczowa, ale i tak nie mogłam oprzeć się instynktowi zdjęcia butów i wlezienia do wody po kostki (zakutana na górze we wszystkie warstwy, jakie miałam ze sobą).


(to nie ja)


W Porto dziś cały dzień było piękne słońce, więc pojechaliśmy na plażę w mieście, a potem na drugą poza miastem. Mimo słońca, wiało, więc fale były niczego sobie.

Najpierw zmokliśmy na krańcu mola na plaży miejskiej, przykryci grzywą fali, która uderzyła w jego mur, tak jak na pierwszym zdjęciu.






Piasek był ździebko brudny, a samo wybrzeże przeznaczone głównie na wejście na molo i przystosowane do łowienia ryb (mnóstwo panów z wędkami), więc zmieniliśmy lokalizację i pojechaliśmy na północ, trochę za miasto (pełen komfort, bo Węgrzy byli samochodem). Po drodze zatrzymaliśmy się w Gai, tuż przy brzegu Rio Douro.


Te barki na zdjęciu to tradycyjne barki do spławiania wina, które powstaje w okolicy Vila Real i rzeką transportowane jest do Porto, właśnie przy pomocy takich łódek.

Na drugiej plaży ci, którzy nie zostali zmoczeni przez pierwszą falę od strony głowopleców, zostali zaatakowani przez podstępne faly od strony butów (pech - byli w butach, więc słona woda trochę zadziałała).







Na plaży można było też podziwiać krajobraz industrialny:


Przywiozłam całą siatkę muszelek!

Studenci wszystkich krajów!

I zdaje się, że to nie są żarty - przy campusie akademickim wisiał też duży plakat, zachęcający do przyjścia na spotkanie komunistycznej młodzieżówki.

To była moja pierwsza samodzielna impresja z Aveiro - przenoszę się tam na stałe w zaprzyszły weekend, na razie jestem dojeżdżająca (zajęcia regularne zaczynają się w poniedziałek, ale ten tydzień jeszcze finiszuję w Porto). Piątek był przeznaczony dla nowoprzybyłych studentów na tzw. "Orientation Day" - wycieczka po bibliotece, halach sportowych, pierwszy obiad w kantynie (nowa zupa! pomidory! smaczne mięso! pół godziny czekania w kolejce!) , poznanie nowych współtowarzyszy w niedoli... Ogólnie jestem zadowolona, ludzie wydają się w porządku, mieszkanie pomógł znaleźć nam nasz Erasmus Buddy - jest odnowione, w cichej i bliskiej campusu okolicy, cena umiarkowanie wysoka, dodatkowy kibelek, Mini-Preco tuż pod ręką... Minusy to brak internetu, żelazka i ogrzewania. Ale za to mamy taras wielkości dwóch dużych pokojów. Jak będzie - zobaczymy, na razie grunt, że mam gdzie mieszkać. Myślę, że zabiorę się ze wszystkimi rzeczami na dwie tury - jedną w środę, gdy i tak będę na kampusie ze względu na spotkanie poświęcone kursowi portugalca, a na drugą w niedzielę, gdy już ostatecznie wyglebią nas z akademika.

Przy okazji chciałam wpaść też do mojej koordynator, żeby ustalić plan zajęć. Nie było niespodzianką, że jej nie zastałam, natomiast panie w dziekanacie były bardzo miłe i dały mi rozkład zajęć dla interesujących mnie lat. Z kolei na drugim wydziale, na którym miałam mieć jeden kurs, okazało się, że ni z tego, ni z owego nastąpiła zamiana, i Ceramiki, na które miałam chodzić, poszły w poprzednim semestrze, a w tym idą Polimery (ciekawe, że najpierw chciałam wziąć polimery, ale ktoś z nich odpisał mi, że jest odwrotnie). Nie przejmuję się tym w ogóle, bo od początku wiedziałam, że będę musiała zmieniać Learning Agreement, w którym mam wpisane przedmioty do zrealizowania. Przy okazji potwierdziła się stara zasada, że w dziekanacie zawsze jest wydelegowana JEDNA osoba, która porozumiewa się po angielsku (ale na tyle dobrze, że faktycznie można coś załatwić).

Z kolei na wydziale inżynierii ceramiki i szkła udało mi się dostać przez szczęśliwy zbieg okoliczności do jakiegoś bardziej zaawansowanego dziekanatu, gdzie było jeszcze dwoje osób, mówiących po angielsku, którzy wyjaśnili mi dokładnie, na czym polegał problem z ceramikami (bo pierwsza pani była koszmarnie wręcz przerażona całą tą sytuacją). W rozmowie okazało się, że podobno w Polsce jest mnóstwo osób, mówiących po portugalsku, bo kiedy jakiś portugalski mąż stanu był na wizycie po krajach naszej części Europy, to w Polsce nawet na ulicy ludzie wskazywali mu drogę w jego ojczystym języku. Ciekawe. Szczerze mówiąc, to trochę bardziej wierzę w drugą rewelację, w którą się dowiedziałam - że jakiś czas temu (kilkadziesiąt lat?) w Polsce był bardzo silny ruch portugalofilski, którego przedstawiciele pisali opracowania o Portugalii w pewnych aspektach nawet lepsze niż same opracowania portugalskie.

Tyle ciekawostek i wizyt w dziekanatach. Teraz muszę napisać mejla do mojej koordynator i przedstawić zaistniałą sytuację. A dzień zakończył się przyjemnie, bo dwoma małymi imprezami w dwóch różnych miastach (połączenia kolejowe Aveiro-Porto są naprawdę wygodne).

3 lut 2009

Opłakane skutki podróży


Ale dzięki darmowym połączeniom w obrębie sieci, wciąż mogę potwierdzać terminy imprez!

2 lut 2009

Torre de Hercules

A oto dlaczego:



Ale to jeszcze nic, ponieważ cała ta okolica jest wprost obłędna. Wikipedia mówi, że wieżę zbudowali Rzymianie w II wieku. Jeśli tak, to wiedzieli, co robią.

Na parkingu powitał nas pan, nazwany od razu swojsko sadlikiem:



W sam raz do wydrukowania i powieszenia w lodówce.

Najpierw ruszyliśmy na skóśkę przez błoto nad zatoczkę:



Tam, jak się okazało, wręcz nie można było zrobić kilku zdjęć:











Rzecz (jakaś sztuka) na ostatnim zdjęciu zaintrygowała mnie na tyle, że zrobiłam małą wyprawę w jej kierunku. Jak się okazało, jest to wielka rzeźba pod tytułem "Caracol", czyli Ślimak:





Następnie ruszyłam w kierunku latarni, fotografując co lepsze kąski:




Okazało się, że za latarnią jest Róża Wiatrów:


Zupełnie nie wiedzieć czemu, kierunek oznaczony czaszką wskazywał kopułkę.


Koło 17 zebraliśmy się i pojechaliśmy prosto do Porto (w 3 auta, jedno odłączyło się szukać po drodze czegoś "cool" do zjedzenia obiadu), z małą przerwą w Santiago, dokąd odwieźliśmy węgierskiego kolegę, a przy okazji zrobiliśmy mały postój. Jeden z Węgrów słuchał w aucie Bregovicia, co spowodowało jakiś magiczny spontan wśród Polek, zaczęłyśmy tańczyć na parkingu jakieś parabałkańskie tańce do muzyki z Czarnego Kota, Białego Kota, z klaskaniem, obrotami i okrzykami. Nasz nastrój doskonale współdzielili Węgrzy i Czech; za to gorącokrwiści podobno Włosi nie byli w stanie nas zrozumieć, kompletnie. To było coś z genów, tak jak na środowej imprezie erasmusowej, kiedy jeden chłopak wstał, poprosił, żeby wstali wszyscy Polacy na sali, po czym wznieśliśmy toast i - oczywiście - odśpiewaliśmy Sto Lat.

Powrót do Portugalii był jak powrót do Polski - nagle drogi zrobiły się o wiele gorsze, muzyka w radiu jakaś dziwna i znowu zaczęło padać, ale przy tym czułam się jakoś przyjemnie. W akademiku stawiliśmy się koło 22 z czymś, o całkiem przyzwoitej godzinie, zadowoleni i wybawieni; czwarte auto z mieszaną ekipą międzynarodową trochę później. Podróż bardzo przyjemna, teraz byliśmy tak zgrani, że dobrze pilnowaliśmy kolumny, a Węgrzy raz na jakiś czas zwalniali, żebyśmy mogli dobić, tak że nie trzeba było wykonywać ani jednego telefonu. Chłopcom z Italii skakał czasem testosteron, kiedy raz na jakiś czas auto pięciu lasek z Polski wyprzedzało ich; a z kolei Węgrzy nagle stali się samcami alfa.

A oto nasze autka w trasie, jeszcze jak jechały wszystkie razem:

1 lut 2009

A Coruna

W międzyczasie zgubiliśmy jeden samochód, którego grupa spóźniła się godzinę na zbiórkę (gubienie było pod kontrolą), dotarliśmy do Santiago, potem z kolei zgubiliśmy Włochów (my trzymałyśmy się ściśle Węgrów, bo mieli GPS). Z Włochami w końcu się znaleźliśmy dopiero pod hotelem, bo nastąpił rozdźwięk między mapą a GPS-em w kwestii położenia placu Marii Pity. My czekaliśmy tu, u wylotu, gdzie pokazał GPS:


A oni gdzieś po drugiej stronie, z czujką na placu właściwym (której z kolei nie widziała nasza czujka):


A oto i sama Maria Pita:


Znaleźliśmy hotel (ok. 23 euro, więc b. dawał radę), wieczorem pośpiewaliśmy (Węgrzy mieli gitarę), na sam koniec wypuściliśmy się na miasto, trafiliśmy do klubu reggae, potem szukaliśmy Włochów i reszty, którzy przenieśli się do innego klubu, ale podali nam sms-em tylko nazwę, a nie ulicę; trafiliśmy po długim kluczeniu, po czym szybko się zmyliśmy, bo atmosfera była tam raczej nietęga, zamiast muzyki po prostu rytmiczne łupanie, jakieś dziwne hiszpańskie typki w środku (jeden spluwał na ścianę), wystrój industrialny i ogólna nietęgość. Okazało się, że droga do hotelu jest prosta jak świnia, ale to wiedzieliśmy dopiero po fakcie.

Następnego dnia na naszych barkach spoczęła pobudka całej reszty gdzieś za dwadzieścia dwunasta, żeby oddać klucz, nie płacąc za kolejną dobę. Niektórzy bardziej nieświeży, niektórzy mniej, poszliśmy na miasto w podgrupach. Nasza polsko-czeska podgrupa najpierw udała się na pobliską plażę:




Z plaży bezpośrednio wynieśliśmy przepieukne muszelki (a ja trochę piasku w skarpetkach).

Spacerkiem przeszliśmy wzdłuż ogrodów:



Minęliśmy trasę chodziarzy:


Tak z grubsza prezentuje się miasto - klimat zupełnie inny niż Santiago i Portugalia:





Ciekawostka - w ile stron można jeździć tramwajem po jednych szynach?


Prawdziwi władcy tego miasta:



A Coruna też ma swoją kopułkę:



Na koniec pojechaliśmy na Torre de Hercules, która jednak zasługuje na osobny wpis.