2 sty 2012

Pożegnanie z neurozą

A więc wróciłam z Paneuropejskiego Centrum Neurotyzmu do miejsca, gdzie wszyscy ludzie są osobami, uśmiechają się do siebie, nikt się nikomu nie wpieprza, a klinika eutanazyjna znajduje się 200 m od mieszkania. Dopiero tu przestaję się zastanawiać, co i kto ode mnie oczekuje i jak powinnam się zachować, a zaczynam zachowywać się tak, jak mam na to ochotę; kroczek po kroczku odnajduję siebie w tym wszystkim; odkrywam, że pewne rzeczy, których nie lubiłam, są całkiem fajne, a nie lubiłam ich ze względu na konotacje i znaczenia, jakie ze sobą niosą w kraju i jakie przeniosłyby się na mnie (łącznie z tak prozaicznymi niby sprawami, jak krój ubrań) - i że kiedy tych znaczeń się pozbyć, nagle sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Chyba nie chcę wracać, przynajmniej aż do momentu, kiedy będę mogła na spokojnie powiedzieć "spierdalaj" wszystkim tym, którzy będą chcieli wtrącić się we mnie i formować mnie według własnego uznania, bo będę uważała za normę, że nie mają do tego prawa. Czuję tę samą ulgę, co kiedy zostawiałam Polskę w październiku - tyle że obecnie nie czuję już tej presji, którą na siebie nałożyłam tuż po pierwszym przyjeździe: że nie mogę dać pretekstu do potwierdzenia stereotypów: że z biednego kraju, że nie na miejscu, że nie ta płeć. Ale tu nikt nie spojrzał poprzez taki stereotyp, a przynajmniej w żadnym momencie nie dał mi tego odczuć, a teraz, kiedy już jestem o to spokojna, mogę zająć się bardziej konstruktywnymi rzeczami i budowaniem siebie nie w opozycji i proteście, a według tego, co chcę stworzyć. Wyluzowuję, a w ramach Dnia Walki z Neurotyzmem, nie robię żadnych postanowień noworocznych. Powinność zabija radość.

W dniu przyjazdu, wieczorem, zdarzyło się, że znów stałam na przystanku koło dworca, czekając na tramwaj do domu. Pojawiło się też czworo mężczyzn z tobołami; dwaj w dresach, jeden już się zataczający, dwaj pozostali frikujący i spychający się dla żartów na tory pod tramwaj. Kiedy byli już na tyle blisko, że mogłam usłyszeć, co do siebie mówią, potwierdziło się moje pierwsze przypuszczenie. Rodacy. Na twarzy najmłodszego lekkie niedowierzanie, jakby nie mógł uwierzyć, że trafił do raju (podejrzewam, że na mojej mogło rysować się kiedyś to samo), jakby wyrwał się z zabitej dechami dziury i trafił do pałacu tętniącego przepychem (choć choinka Swarowskiego już nie stoi na dworcu). Wsiedliśmy do tego samego tramwaju, ja ponuro łypiąca znad kebaba, oni pieszczotliwie krzyczący do siebie per "ty Mongole". Poczucie wstydu i wyobcowania każe mi przypuszczać, że nie czuję się częścią tego samego plemienia. Podobnie zresztą było już w listopadzie: podczas wizyty w IKEI jedyne wydzierające się dziecko i sfrustrowana tym, mająca do niego pretensje matka mówiły po polsku (inne dzieci też, owszem, płaczą, ale nikogo to nie rusza, i ja zachowanie tej matki po części rozumiem i życzę, żeby poczuła, że tu może już wyluzować). A teraz czytam "Trans-Atlantyk" i rozumiem.

Wczoraj było przepięknie, dziś znów pada, choć mgła siedzi póki co wysoko. Nie ma zimy w tym roku. Z planowanego spaceru nic nie wyszło, z pracowania też, siedzę w domu i niecierpliwie czekam na jutro.

2 komentarze:

  1. Cieszy mnie, że żyjesz :D
    Przyznaję, że za granicą będąc unikałam Polaków, ale raczej tych, którzy tam na stałe mieszkali. Odniosłam wrażenie, że zatrzymali się na latach osiemdziesiątych. Czyżby jakaś forma autostygmatyzacji?

    Nivak

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie też ;] Ja jeszcze nie poznałam tu żadnych Polaków, którzy byliby na stałe. Czy oznacza to, że ja zatrzymam się w pierwszej/drugiej dekadzie XXI wieku? Oby nie, ale jeśli tak się stanie, otrzeźwieńczo kopnij mnie wtedy w poślad ^^

    OdpowiedzUsuń