1 lut 2009

A Coruna

W międzyczasie zgubiliśmy jeden samochód, którego grupa spóźniła się godzinę na zbiórkę (gubienie było pod kontrolą), dotarliśmy do Santiago, potem z kolei zgubiliśmy Włochów (my trzymałyśmy się ściśle Węgrów, bo mieli GPS). Z Włochami w końcu się znaleźliśmy dopiero pod hotelem, bo nastąpił rozdźwięk między mapą a GPS-em w kwestii położenia placu Marii Pity. My czekaliśmy tu, u wylotu, gdzie pokazał GPS:


A oni gdzieś po drugiej stronie, z czujką na placu właściwym (której z kolei nie widziała nasza czujka):


A oto i sama Maria Pita:


Znaleźliśmy hotel (ok. 23 euro, więc b. dawał radę), wieczorem pośpiewaliśmy (Węgrzy mieli gitarę), na sam koniec wypuściliśmy się na miasto, trafiliśmy do klubu reggae, potem szukaliśmy Włochów i reszty, którzy przenieśli się do innego klubu, ale podali nam sms-em tylko nazwę, a nie ulicę; trafiliśmy po długim kluczeniu, po czym szybko się zmyliśmy, bo atmosfera była tam raczej nietęga, zamiast muzyki po prostu rytmiczne łupanie, jakieś dziwne hiszpańskie typki w środku (jeden spluwał na ścianę), wystrój industrialny i ogólna nietęgość. Okazało się, że droga do hotelu jest prosta jak świnia, ale to wiedzieliśmy dopiero po fakcie.

Następnego dnia na naszych barkach spoczęła pobudka całej reszty gdzieś za dwadzieścia dwunasta, żeby oddać klucz, nie płacąc za kolejną dobę. Niektórzy bardziej nieświeży, niektórzy mniej, poszliśmy na miasto w podgrupach. Nasza polsko-czeska podgrupa najpierw udała się na pobliską plażę:




Z plaży bezpośrednio wynieśliśmy przepieukne muszelki (a ja trochę piasku w skarpetkach).

Spacerkiem przeszliśmy wzdłuż ogrodów:



Minęliśmy trasę chodziarzy:


Tak z grubsza prezentuje się miasto - klimat zupełnie inny niż Santiago i Portugalia:





Ciekawostka - w ile stron można jeździć tramwajem po jednych szynach?


Prawdziwi władcy tego miasta:



A Coruna też ma swoją kopułkę:



Na koniec pojechaliśmy na Torre de Hercules, która jednak zasługuje na osobny wpis.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz