20 kwi 2009

O tym, jak nie pojechałam do Barcelony

Mimo że wszystko było całkiem dobrze przygotowane!

Po napisaniu ostatniej notki posiedziałam jeszcze trochę na internecie, sprawdziłam, czy mam wystarczającą ilość pieniędzy na koncie, w końcu poszłam na górę, wzięłam luksusową ciepłą kąpiel i zdecydowałam, że nie kładę się spać, dopóki się nie spakuję do końca, bo znając życie, będę chciała spać najdłużej, jak to tylko możliwe. Ze spokojem przygotowałam sobie wszystko, powkładałam do torebek, wymierzyłam plecak, żeby zmieścił się w Ryanairowym limicie 55x40x20 (przy moim plecaku oznacza to tylko, że nie mogę go wypakować do samego końca na głębokość). Część rzeczy, w tym najbardziej podstawowa - portfel - była przygotowana na stoliku już przed wyjściem na tańce, więc dorzuciłam do nich zasilacze, zapasowe karty pamięci, sprawdziłam, czy mogę skasować zawartość (tzn. czy mam wszystkie zdjęcia skopiowane na dysk). Naładowałam oba telefony, przygotowałam sobie lekturę na drogę w pdfach, przepisałam zadania. Nawet check-inowałam się na lot wcześniej, żeby móc spokojnie wydrukować bilet dnia poprzedniego, bez latania i szukania czynnego ksero po południu; nawet bilety na festiwal tun akademickich kupiłam wcześniej, żeby mieć to z głowy po powrocie. Bluzki wyliczone, pranie - jako że padało - zrobiłam odpowiednio wcześniej, żeby zdążyło sobie spokojnie wyschnąć, a najbardziej kluczowe części gaderoby na wyjazd suszyły się na wieszakach w moim pokoju. Więc jak na mnie to wyjazd był przygotowany tak naprawdę na mega spokojnie i bez biegania. Nawet pamiętałam wywalić z portfela niepotrzebne rzeczy typu karta biblioteczna, żeby mnie zbytnio nie obciążały.

Skończyłam się pakować o czwartej nad ranem, posprzątawszy pokój, zgarnąwszy ciuchy z wczoraj do szafy, żeby nie było burdlu po powrocie, powyciągawszy z kieszeni spodni co tam znalazłam (żeby potem nie zostawić czegoś przez pomyłkę). Pospałam godzinkę, o 5:40 zbiórka pod domem, rzut oka, czy portfel i bilet są ze mną, są, więc lekko szybki marsz na dworzec, bilet, pociąg, Porto, metro na lotnisko. Na lotnisku wbijamy do łazienki, wychodzimy, trzeba by iść się załadować na samolot, więc przyszykowujemy bilety. Wyciągam portfel, zaglądam - ale dowodu nie ma. Jest tylko prawo jazdy - paszportu nie brałam, bo po co paszport, skoro i tak mam przy bilecie zadeklarowane wejście na samolot przy pomocy dowodu osobistego?...

Krótka piłka: nie ma dowodu - nie lecę. Podjęliśmy skazaną na niepowodzenie próbę wejścia na samolot pt. mam kartę, z której była robiona płatność, mam prawo jazdy - ale nie dało rady, nawet nie było zbytniej gadki.

Powłóczyłam się trochę po Porto, na dworcu na taniej książce kupiłam sobie jakiś zbiór opowiadań do poczytania, wróciłam do Aveiro. Następny lot do Barcelony był w poniedziałek, o cenach powyżej 60 euro, więc nie było najmniejszego sensu dołączać do ekipy. Na szczęście okazało się, że w hostelu skasują mnie tylko za pierwszą noc, więc teoretycznie straty są nie aż tak wielkie. Oczywiście, znam lepsze sposoby wydania tych pieniędzy, ale nie mogę o tym ciągle myśleć, bo zjem palce ze zdenerwowania. Więc olewam.

Co się okazało: dowód był w spodniach, które miałam na sobie poprzedniego dnia. Jak się tam znalazł? nie mam pojęcia. Na pewno wyjmowałam go z portfela, żeby zrobić check-in w czwartek wieczorem, potem pamiętam, że leżał na biurku; pamiętam też, że sprawdzałam przed wyjściem wszystkie kieszenie w tych właśnie spodniach i nawet wyjęłam z nich kartę Euro26... Zupełnie jakbym nie miała tam jechać - znaczy, los ma wyjątkowo szybki czas reakcji. Gdyby to, że nie pamiętałam - mogłabym obwiniać siebie, a tak - pamiętałam o dowodzie, nie sprawdziłam tylko, czy jest tam, gdzie zawsze jego miejsce. Nauczka, żeby zawsze lecieć na paszport, bo jest to rzecz, o której muszę pamiętać specjalnie.

W zamian wybrałam się wieczorem na kolejne tańce ludowe, wytańczyłam się, poplotkowaliśmy trochę o wszystkim i o niczym, trochę odespałam, dziś jest jakiś taki powolny dzień, właśnie piszę z kafejki, gdzie znów siedzimy na jakiś plotkach (laptop waży tyle, co butelka wody, błogosławieństwo!). Zrobiłam pranie i jakieś dziwne żarcie z resztek, w tym jajka na szynce (bez szynki), żeby się poczuć bardziej jak w domu. I namierzyłam, dlaczego cały czas przeciekają mi buty - znowu przetarły się podeszwy na granicy przy pięcie! Wydaje mi się, że to klątwa - tylko że teraz buty nie miały siedmiu lat, a, do diaska, dwa miesiące!

Nie wiem, o co chodzi, ale zawsze przydarzają mi się takie rzeczy. To trzeba po prostu być mną...

Zobaczymy, co przyniesie jutro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz