18 sty 2009

Dzień pierwszy: Lizbona

Pierwsza podróż samolotem za mną. Modliłam się tylko przy większych turbulencjach, reszta właściwie całkiem mi się podobała, zważywszy szczególnie na to, że ponieważ za oknem było widać tylko chmury (choć z góry), przespałam prawie całą podróż; tylko raz widziałam skrawek jakiegoś wybrzeża, ale musiałabym znać trasę, żeby wiedzieć, w którym miejscu przecinaliśmy Morze Śródziemne. Wciąż w fazie "nie włączać elektroniki", nie zrobiłam ani jednego zdjęcia, ale też nie bardzo było co fotografować. Ciekawostka: główne komunikaty w samolocie na trasie Berlin-Lizbona nadawane były w trzech językach (z taśmy): angielskim, niemieckim i - uwaga - polskim! Komunikat po portugalsku pojawił się tylko raz.

Po przyjeździe pierwszą niespodzianką - mimo wszystko - był fakt, że tu wszyscy mówią po portugalsku! Miłe uczucie. Po drugie - ostrzegali mnie i muszę potwierdzić, że to prawda: tutaj non stop pada, a jak nie pada, to jest wilgotno jak diabli. Ale mimo wszystko, jest ciepło -- taki nasz marzec lub kwiecień, 10-15 stopni, więc polar i kurtka przeciwdeszczowa wystarcza.

Pani w informacji powiedziała mi, że nie mam się wlec na stację początkową linii kolejowej (Lisboa Sta-Apolonia), tylko iść od razu na Lisboa-Oriente, na której i tak pociąg się zatrzyma, a jest dwa razy bliżej. Dowlokłam się na autobus, kupiłam bilet, dojechałam i okazało się, że to jakaś straszna kupa, bo stacja jest bliższa klimatowi stacji Poznań-Dębiec niż Wrocław-Główny. Nie było nawet gdzie zostawić bagażu, a pociąg do Porto uciekł mi i następny był dopiero za 4 godziny. Więc najpierw powlokłam się kupić bilet (Euro 26 zadziałało bardziej niż ISIC), potem coś jeść; panie w restauracji nie bardzo zdaje się rozumiały po angielsku, co jak widzę dzisiaj, jest raczej zastanawiające, jakoś się dogadałyśmy, choć zamiast czegoś na ciepło dostałam bagietkę z tuńczykiem, jajkiem i oliwkami. Ale była pyszna i w miarę tania, poza tym się najadłam, więc nie narzekam aż tak bardzo. Trzy razy podchodziłam do wyprawy do ichniego Tesco po zapasy, ale 30 kg na grzbiecie skutecznie mnie od tego powstrzymywało. W końcu jak się już okazało, że czas koszmarnie wolno leci, powiedziałam sobie, że się nie dam aż tak łatwo i pójdę zobaczyć najbliższą okolicę. Do oceanarium nie chciałam iść, ale poszłam sobie posiedzieć nad brzeg Tagu. Mają tam całkiem ładne nabrzeże, zrobione z okazji Expo (rzut oka od strony rzeki):


Jest i polska flaga:


Nad rzeką zagadał do mnie jakiś śniady pan, odpowiedziałam, że nie gadam po ichniemu, ale przełączył się na angielski (widać informacja o tym, ile kosztuje wynajęcie roweru była tak istotna). Okazało się, że jest z Brazylii. z Amazonii, i bardzo pytał o Karola Wojtyłę i Wadowice. Zimno było i mokro, więc rozmowa nie trwała jakoś mega długo, ale i tak trwała o wiele dłużej niż w Polszy. W każdym razie Brazylijczyk Fernando pożegnał się i poszedł, ja posiedziałam jeszcze i porobiłam zdjęcia:


po czym powlokłam się z powrotem na stację. Tam jednak zaczepił mnie jakiś chłopak, jak się okazało, Brytyjczyk, bardzo chciał bezprzewodowy dostęp do internetu, którego jednak nie było na stacji. Ponieważ miał swój pociągza ponad dwie godziny, pogadaliśmy przez może trzy kwadranse, aż nie był czas na moją podróż. Ogólnie dość dziwny człowiek; niby podróżował po całym świecie (dziwnie się czuję, mówiąc, że byłam raptem w trzech krajach za granicą, kiedy Brytyjczycy zaczynają opowiadać, gdzie to oni nie byli), a generalnie nic nie potrafi sensownego o tych miejscach powiedzieć, a zdjęcia składają się głównie z jakichś głupstw i imprez.

Podróż do Porto bardzo przyjemna, pociągi w trochę lepszym standardzie niż nasze, szybkość rzędu przejazdu naszym IC, dworce o wiele bardziej zadbane. Całe szczęście, że w Porto byłam wcześniej, niż planowałam, bo okazało się, że linia 207, która zawiozłaby mnie pod akademik, nie jeździ w niedziele, a metro kursuje tylko do 20 (była 19). Więc po perypetiach wsiadłam w metro i doczłapałam się z przystanku do akademika (było już trochę ciężko, ale udało się). Na campusie jakiś student pomógł mi znaleźć wejście do akademika, gdy stałam w mżawce przed drzwiami do stołówki i zastanawiałam się, ile godzin będę błądzić po samym terenie uniwerku; zamiast woźnych byli ochroniarze, niesamowicie uprzejmi i mówiący po angielsku.

Akademik okazuje się pierwsza klasa, pokoje jednoosobowe, łączą się korytarzami w taki duży segment (ok. kilkanaście pokoi), wspólna kuchniopralnia i łazienka. Łazienka miodzio, tak wylizanych i czystych to w polskich akademikach jeszcze nie widziałam, pokoje zresztą też cudne. Mam widok z okna na palmę, fotka wkrótce, jak będzie jasno. Tuż przy mnie mieszkają dwie inne erasmuski, więc pogadałyśmy do późnego wieczora i poszłyśmy w kimę.

Ogólnie smaczki dnia pierwszego to:
- panowie z głowami w różnych miejscach innych panów:



- Chyżwar:


- Cthulhu-Free Zone:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz